Maraton
Dystans całkowity: | 7224.91 km (w terenie 6280.99 km; 86.94%) |
Czas w ruchu: | 394:57 |
Średnia prędkość: | 18.13 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.00 km/h |
Suma podjazdów: | 78293 m |
Maks. tętno maksymalne: | 190 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 172 (90 %) |
Suma kalorii: | 140252 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 57.80 km i 3h 11m |
Więcej statystyk |
Kaczmarek Electric Olejnica
d a n e w y j a z d u
67.00 km
66.00 km teren
02:47 h
Pr.śr.:24.07 km/h
Pr.max:43.20 km/h
Temperatura:12.0
HR max:178 ( 93%)
HR avg:160 ( 84%)
Podjazdy: m
Kalorie: 250 kcal
Rower:Lover
Debiut u Kaczmarka poprzedzony mega stresem. No bo tak - raz, że z dzieciakami, dwa, że był wypadek między Stęszewem a Kościanem i policaje zrobili objazd, trzy - nawigacja wyprowadziła mnie w pole, dosłownie i w przenośni:).
Naprawdę, gdy o 10:20 byłem w środku lasu na rozstaju 2 bitych dróg nie cholerę nie wiedząc w którą stronę mam jechać a gps pokazywał dojazd na miejsce za 53 minuty to... straciłem wiarę, że dojadę na ten maraton.
No ale jednak się udało. Jeszcze wchodząc do sektora nr 2 (sam koniec, oczywiście) zdałem sobie sprawę, że łyżki, bez których ni chuchu nie zdejmę moich opon zostały w aucie. Znając prawo Murphy'ego, wróciłem się po nie. I dobrze zrobiłem bo się nie przydały:).
Dzięki temu zamieszaniu, mimo braku rozgrzewki i zimna, startowałem niemal spocony, a już na pewno na konkretnej adrenalinie:).
Pierwsze 10 km to praktycznie ciągłe wyprzedzanie aż tu nagle ni z tego ni z owego, zza placów wyskoczył mi z3waza i coś krzyczy w stylu "Dawaj Josip, ciągniemy!". Mnie właśnie na moment przytkało ale cóż było robić, zebrałem się w sobie i dociągnąłem. Potem Marcin się gdzieś zagubił, chyba w okolicy pierwszych singli.
Generalnie dobrze mi się dziś kręciło. Pomny doświadczeń z Dolska, dbałem o suplementację, 2 razy wziąłem żel i nie miałem odcięcia jak wtedy na 55 km.
Chociaż akurat jak jadłem pierwszy żel (długa i szybka prosta przez las, około 25-30 km), to nie zauważyłem, że gość przede mną puścił koło i pociąg, w którym jechaliśmy podzielił się na 2 grupki. Ci z przodu pruli prawie 40 km/h i jak się zorientowałem, było za późno żeby spawać. A szkoda, bo jechał tam Mateusz Wasielewski, którego wcześniej z mozołem goniłem. Trudno, może tak miało być - jak bym nie jadł wtedy, to może i bym się załapał do ucieczki a za 20 km miał zgon?
Sporą część drugiej pętli jechałem w grupce, w której była też Małgorzata Zellner. Na ostatnich kilometrach nie dała co prawda rady facetom ale tak to naprawdę szacun dla niej za równą, ekonomiczną i kulturalną jazdę (zawsze ostrzegała o kamieniach, korzeniach, dziurach, itp). Wstyd się przyznać ale mam wrażenie, że najwięcej też pracowała z przodu..
Trasa bardzo fajna, ciekawa - dużo singli, krótkich i sztywnych podjazdów, i słownie zero asfaltów nie licząc krótkiego odcinka zaraz za startem (i przed metą, jednocześnie).
Czas: 2:47:01
Czas zwycięzcy Open Elita (Andrzej Kaiser): 2:20:17
Czas zwycięzcy M3 (Radek Lonka): 2:30:33
M3: 23/63 (60 ukończyło)
Open: 70/184 (170 ukończyło)
Wynik lepszy niż tydzień, do Kłosia (jak równać, to do najlepszych:D) straciłem 5 minut a nie 11 i to na bardziej wymagającej trasie. Rodman, jak się okazuje, był w zasięgu pyty:) - 1,5 min. Ale bohaterem jest Marek, który objechał dzisiaj JP Bike'a i Drogbasa! Chłopaki startowali co prawda niemal z drugiego brzegu jeziora razem z wiarą na makrokeszach ale... kto im kazał?:)
I najlepszy numer - jesteśmy na 5-tym miejscu (na 35 ekip) w drużynówce m.in. przed Polartem, ASGO czy takim np. Rybczyński City-Zen. Punktowali: Jeszka (brawo!), Kłos (w końcu team lider), Sołtys (kto by się spodziewał) i Gabryelczyk (nie znam). Rodman nie punktował bo jak na złość Paweł Bober pojechał sobie w M4 a nie w Elicie i wlał na mecie Lonce (pierwszy w M3) dobre 7 minut.
Podsumowując - wszystko super tylko wyścig dla dzieciaków to jakaś zupełna popelina. Nie wiem - 200 metrów te przedszkolaki pojechały... nie więcej. Chaos totalny, startowali gęsiego, nie wiadomo kto wygrał, itp. Ale na szczęście podobało się, więc przy następnej okazji trzeba po prostu zapisać maluchy do wyścigu dzieci szkolnych z klas 1-3, albo na mini:-)
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Bikecrossmaraton Dolsk 2013
d a n e w y j a z d u
72.00 km
55.00 km teren
02:53 h
Pr.śr.:24.97 km/h
Pr.max:51.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max:175 ( 92%)
HR avg:158 ( 83%)
Podjazdy: m
Kalorie: 2950 kcal
Rower:Lover
Pierwsze koty za płoty:)
Dojazd na miejsce z Markiem, Krzychem86:) i Maksem. Parking pełen ale kolejek do rejestracji o dziwo nie ma. Wszystko poszło sprawnie, był czas i na kawkę i na pogaduchy z coraz większą rzeszą znajomych.
W końcu idziemy się przebrać. Jest chłodno więc zakładam rękawniki i nogawniki. Krótka rozgrzeweczka i do sektora. Stojąc w pełnym słońcu i rozglądając się dookoła, dochodzę do wniosku, że jednak będzie mi za ciepło w nogi - ściągam nogawniki i pakuję je do kieszonki.
Start się opóźnia parę minut, w końcu ruszamy ale tylko po to, żeby po ok. kilometrze nerwowej przepychanki i szarpaniny, zatrzymać się na rynku i wysłuchać przemówienia burmistrza. Dobra, w końcu start ostry - skręcamy w lewo w drogą wojewódzką 434 i pełna wiksa pod górę. Staram się nie tracić z oczu Kłosia, który na swoim 29-erze wspina się jak kuna. Na szczycie wzniesienia jestem tuż za nim i całkiem w czubie wyścigu. Jeden zakręt, drugi i bach! Łańcuch wyleciał mi za blat, nosz qrva:( Mocuję się z tym dłuższą chwilę, nie wiem, może minutę. W tym czasie zostaję oczywiście wyprzedzony przez jakieś 70-80 osób.
W końcu wskakuję na rower i ruszam w pogoń. Tak mi ta sytuacja podnosi ciśnienie, że lecę jak wariat. Mijam Maksa, Dawida i jeszcze kilka znajomych twarzy. Z przodu majaczy jakaś koszulka Goggle, to musi być JPBike. Cisnę mocno w pedały i powoli się zbliżam. Nie, to jednak nie Jacek tylko Marek, bardzo ładnie dziś kręci. Następny cel to Krzychu. Zrównuję się z nim i dalej lecimy już we dwóch, skacząc do kolejnych grupek i po chwili odrywając się od nich.
Jedzie mi się naprawdę dobrze chociaż boję się, że przyjdzie mi zapłacić za tak ostrą jazdę z tętnem nie schodzącym poniżej 165 bpm.
Na 20 kilometrze dochodzimy w końcu JPBike'a i od tego momentu jedziemy razem we trzech, raz w mniejszych raz w większych grupkach, całkiem dobrze współpracując. Krzychu daje świetne zmiany na asfalcie, my z Jackiem raczej w terenie.
Ha! Tu widać kto pracował:)Lokomotywa w Dolsku
© Josip
W pewnym momencie łączymy się z trasą mini, akurat nadjeżdża większa grupa a w niej jakaś biało-czerwona torpeda - to Drogbas. I tak sobie jedziemy w 10-osobowym peletonie, jest ciekawie (raz skacze Jarek, raz ja) ale tempo zbyt szarpane, prędkość podchodzi do 50 km/h by zaraz spaść do 33 km/h (z wiatrem).
Wreszcie stromy zjazd i podjazd pod Punkt Widokowy, tutaj stawka się trochę rozciąga, zostaje Jarek. Za Dolskiem znowu się jednak zbieramy mniej więcej podobną ekipą. Na długim podjeździe w takim jakby małym wąwozie wyprzedzamy Blooma (jak się okazało, później się wycofał).
Po rozjeździe mini/mega znowu zostajemy tylko we 3, z JP i Krzychem. Do mety niecałe 20 km więc zapowiada się, że możemy w tym składzie dojechać. Niestety, zaczynam słabnąć. Po prostu brakuje mi wyjeżdżenia i po 2,5 h intensywnego wysiłku odcina mi prąd. Jak pierwszy raz zostałem z tyłu, to jeszcze dałem radę nadgonić ale chwilę później zakopałem się na nawrotce w piachu i już nie daję rady. Chłopaki oddalają się powoli acz nieubłaganie.
Do mety pozostaje mi już samotne rzeźbienie ponieważ jestem już tak słaby, że nie utrzymuję koła żadnej z 2 dwójek, które mnie dogoniły (wpierw Zbyszek Wiktor z kimś z Polarta a następnie Grzegorz Napierała z gościem w koszulce Saxo). Wszystkich już kojarzę, mimo wszystko skład naszych wielkopolskich maratonów jest dosyć ustabilizowany, he he.A jednak mam siłę się uśmiechnąć
© Josip
Na metę dojeżdżam na oparach. Okazuje się, że Jacek i Krzychu włożyli mi 5 min. na ostatnich 17 kilometrach. Mimo wszystko, jestem zadowolony bo ogólnie forma jest, teraz trzeba tylko popracować nad wytrzymałością. Zresztą spodziewałem się tego po długiej zimie i dużej ilości treningów biegowych, biegówkowych i spinningowych w miejsce typowego wyjeżdżenia rowerowego. Ale spokojnie, wytrzymałość przyjdzie..
Na niekwestionowanego team lidera wyrasta Kłosiu - dziś zajął 30 miejsce open i do takiego np. Lonki stracił tylko 7 min. (dla porównania - mi włożył 11!). Respect:)
Świetnie pojechał również Marek, widać, że kilometry wykręcone na ustawkach nie poszły (czy też nie pojechały) w las:).
Czas: 2:53:27
Strata do zwycięzcy (nie byle kto - Kornel Osicki): niecałe 32 min.
Open: 65/168 (153 ukończyło)
M3: 26/62
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Bikecrossmaraton Łopuchowo
d a n e w y j a z d u
62.80 km
50.00 km teren
02:10 h
Pr.śr.:28.98 km/h
Pr.max:49.60 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Średnia mówi wiele o skali trudności trasy...:)
Start miał być spokojny, 20 km/h za samochodem. Taa., więc chyba licznik mi nie działa, po wg jego wskazań było 2 razy szybciej. Ustawiłem się w pierwszej linii II sektora obok Zbyszka Wiktora, jednak uciekł mi gdzieś w początkowym tłoku i zamieszaniu.
Pierwsze kilometry na asfalcie to próba sklejenia do czołówki. Goniliśmy po zmianach ale nie daliśmy rady. Ostatecznie poległem na stromym podjeździe po zakręcie 150 stopni, przyblokowali mnie po wewnętrznej i wytraciłem prędkość:(
Ale i tak pociąg, który się uformował nie był zły - Hulaj, Jarek Biniek i Marek Dereszkiewicz z Goggli, Mateusz Wasielewski.. Cięliśmy tak całą pierwszą pętlę, doganiając jeszcze po drodze 2 zawodników, którzy pewnie odpadli z czołówki.
W pewnym momencie było nas 10-ciu. Dużo, trzeba uważać, żeby nie jechać z tyłu i się gdzieś nie zakopać... Szczęściem, udało się:) Nie wytrzymali za to m.in. Hulaj i Jarek Biniek, odpadli na jakieś 10 km przed metą.
Zostało nas pięciu. Niestety na długiej prostej przez las przed asfaltem zaczęły się już jakieś szachy przedfiniszowe, zwalnianie. Bałem się, że jak tak będziemy się czaić, ,to nas ktoś dojdzie z tyłu więc wyszedłem na zmianę. I to był błąd - zmiana była za długa i za twarda. W efekcie, trochę mnie przytkało na asfalcie przed metą i nie byłem w stanie skontrować kiedy poszedł atak na sztywnym podjeździe. Z tej piątki wjechałem piąty. Cóż, finisze chyba nie są moją mocną stroną.
Czas: 2:09:39
Open: 27/128
M3: 9/44
Strata do zwycięzcy open i M3 (Mateusz Mróz): 9:48 (to były zawodowiec, odjechali reszcie razem z Pawłem Cieślikiem, który startował w tegorocznym TdP, taa...)
Strata do 6 open (Rafał Łukawski, jechał w większej grupce m.in z Markiem Witkiewiczem, Bloomem i Zbyszkiem Wiktorem): 3:46, w sumie niewiele. Mogę tylko gdybać czy jak bym na początku jednak skleił, to czy dałbym radę utrzymać koło...
Na mecie spotykam Zygmunta III, który jednak dziś jechał tylko jako wsparcie techniczne i merytoryczne:) dla żony - Joanny na mini. Reszta Gogli z BS się nie zjawiła niestety... a liczyłem na jakąś ciekawą rywalizację:).
Pogadałem jeszcze z Krzychem, kolegą z kosza, który dzielnie zaliczył krótszy dystans, zjadłem, po raz kolejny nie wygrałem nic w tomboli:) i pojechałem do domu.
Z wyniku i jazdy jestem zadowolony. Zdecydowanie ,najlepszy start u Gogola w tym sezonie, wywalczyłem nawet I sektor (za top 30 open) ale co z tego, skoro to już ostatnia edycja?:). Naprawdę szkoda, że ten sezon się już kończy...
Zimno, jechałem w nogawnikach, rękawnikach i długich, ocieplanych rękawicach.
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Michałki 2012
d a n e w y j a z d u
99.00 km
97.00 km teren
04:18 h
Pr.śr.:23.02 km/h
Pr.max:47.20 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
No, zadowolony jestem choć do pełni szczęście trochę zabrakło...
Cel był taki - zejść poniżej 4:30 i załapać się na teamowe pudło. Oba udało się zrealizować z nawiązką:-)
Ale po kolei..
Start strasznie wqrwiający bo do końca asfaltu jechaliśmy za autem, które nie przekraczało 35-40 km/h. W efekcie, w peletonie dochodziło do groźnych spięć i nagłych hamowań. Na szczęście obyło się bez karambolu, czy w ogóle jakichś kraks. Przynajmniej ja ich nie widziałem.
Na starcie, widać skupienie:)
Po wjeździe w las wyprzedzam Kłosia ale wiem, że on tak łatwo nie odpuści:) Widzę przed sobą tylko Drogbasa, ten jednak wywala się na jednym z pierwszych piaszczystych zakrętów, zdaje się, że podcięty przez jakąś łamagę. Słyszę tylko: "Co wy, kurwa, robicie?!":-)
Jadę dalej, jestem chyba pierwszy z Goggli. Formuje się mała grupka z Jackiem Swatem, do której po chwili dojeżdża także Mariusz. W tym składzie dojeżdżamy do rozjazdu mega/giga, pan Jacek odbija w prawo a my - tj. Lipno (M2), Brzoza (M3), Kłosiu i ja skręcamy w lewo mierzyć się z dystansem królewskim.
Na sekcji sztywnych podjazdów dochodzimy 2 kolarzy, w tym Damiana Pertka, zwycięzcę M3 z zeszłego roku! Ten drugi łapie koło ale Damian zostaje, cóż, pewnie słabszy dzień, zresztą nie widzę go w wynikach więc pewnie nie ukończył.
Pierwszy zonk techniczny - nie wchodzi mi młynek, muszę wbiegać. Na szczęście mam w tym wprawę z Challenga i na tym manewrze raczej zyskuję niż tracę:-)
Lecimy dalej, tempo dyktujemy na zmianę z Kłosiem. Reszta koleżeństwa nie kwapi się do zmian. Trochę nas to wkurza, Mariusz próbuje szarpać, 2 czy 3 razy skacze na zjazdach ale ja się zagapiam. Raz łańcuch spada mi z blatu na środkową tarczę, raz gubię bidon (niedobrze:<).. W efekcie - zamiast pomóc w ucieczce, doprowadzam wozidupy do Koksia (sorry):(
Dochodzimy kolejnych zawodników, czuję, że jest naprawdę nieźle. A w momencie gdy doganiamy Jarka Paszczyńskiego, to już nawet jestem tego pewien. Suplementacja (żele, snickers) ok, więc nie powinno być odcięcia. Martwi tylko to, że zostało mi nieco ponad pół bidonu z wodą a to dopiero 45 km.
Gdzieś około 55-60 km Kłosi łapie kapcia, co za pech, ja jebie... Pytam czy ma wszystko, a gdy potwierdza, kręcę dalej z Jarkiem Paszczyńskim, Lipnem i Brzozą.
W pewnym momencie pojawia się szansa na ucieczkę i zostawienie 2 ostatnich wagoników ale akurat wtedy łańcuch musiał mi wylecieć na zewnątrz blatu:( Wraca na swoje miejsce bez konieczności zatrzymania się ale z ataku nici. Ja nie wiem co z tym napędem - na ostatnim treningu wszystko było ok a teraz takie numery. Co, od stania się zepsuło..?
Dobrze, że fragment za ostatnim bufetem jadę na kole orga (Paszczyński) bo jest tam kilka zakrętów, które łatwo przeoczyć. W zeszłym roku np, zgubiłem się i nadłożyłem jakieś 2 km. Teraz wszystko idzie zgodnie z planem... aż do feralnej przeprawy przez rzeczkę mostkiem, którego nie ma. Zamiast walić po kamieniach, grzecznie ustawiam się gęsiego za Lipnem, który ma jakiś problem. Tracę czas, dogania nas Piotr Cibart a pozostała dwója (w tym M3) nam odjeżdża. Ruszam w pogoń ale znowu jakiś zonk z łańcuchem i nagle zostaję sam. Niedobrze... Niby mam tę 4-kę w zasięgu wzroku ale też czuję nadciągający kryzysik. Trzeba by się napić (tylko czego?), wziąć drugiego żela. Ale jak to zrobić na tych kurwidołkach? Postanawiam wpierw dogonić o potem się posilić. Lekko nie jest, oni jadą w czwórkę a ja sam, ale dystans się zmniejsza. Powoli... I gdy już jestem naprawdę blisko, jakieś zielsko wkręca mi się w kasetę, łańcuch ślizga się na tym jak głupi, muszę zredukować, zwolnić, poczekać aż się wykręci... Odjechali:(
No cóż, teraz tylko nie stracić pozycji. Zatrzymuję się obok dziadków, którzy spisuję numery i biorę jedną wodą. Za moment znowu postój, żeby odczepić plastik przy nakrętce:) Ale ok, to są tylko sekundy a przynajmniej się posiliłem, napiłem i mogę gnać do mety. Grunt żeby mnie nikt nie dogonił. Napęd też już nie sprawia problemów. Od przejazdu kolejowego trzymam równe tempo około 30 km/h, dubluję bodaj ostatniego megowca, jeszcze tylko kartoflisko, stadion, owacje i wjazd na metę!
Wjeżdżam na metę, za szybko nawet dla migawki aparatu:)
Czas: 4:19:00 (21 minut lepiej niż rok temu, ponad 2 godz. lepiej niż 3 lata temu, he he). W zeszłym roku z takim czasem byłbym pierwszy w M3... Cieszy też to, że udało się przejechać ten morderczy maraton bez gleby czy większego kryzysu.
Open: 16/58
M3: 7/26
Goggle: 1/9 :-)
Strata do zwycięzcy (Sylwester Swat): 18 minut (only, wow!)
Strata do zwycięzcy M3 (Radek Gołębiewski): 18 minut
Strata do 4-tego M3 (Mateusz Wasielewski): 4 minuty, w zasięgu...
Przewaga nad drugiem w Gogglach:) (Mariusz Kłos): 10 minut, czyli tyle ile mniej więcej zajmuje zmiana dętki. Gdyby nie ten defekt mogło być różnie i raczej bym przegrał.
Ogólnie cały team pojechał bardzo dobrze - właściwie wszyscy zmieścili się w 5 godzinach! Zyguś załapał się na szerokie pudło w M4 a Mario coś wygrał w tomboli ale co to było?:) Hantle?
Super maraton i towarzystwo, dzięki!
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Bikecrossmaraton Wałcz
d a n e w y j a z d u
42.40 km
35.00 km teren
01:43 h
Pr.śr.:24.70 km/h
Pr.max:45.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max:185 ( 97%)
HR avg:140 ( 73%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1189 kcal
Rower:Lover
Pech nie odpuszcza...:(
Mimo niemożebnego upału szło nieźle. Po około 10 km początkowego szarpania i próby doskoczenia do grupki przede mną, znalazłem się w mini pociągu, w którym jechał też Kłosiu, oraz m. in. Sławek Bączyk, Małgorzata Zellner i Marek Dereszkiewicz. Na brukowym podjeździe Mariusz podyktował ostre tempo a ja, widząc, że reszta zostaje, poprawiłem dając zmianę.
I w takim oto ładnym stylu zgubiliśmy grupkę i współpracując byliśmy na najlepszej drodze, żeby dogonić pociąg przed nami. I wtedy stało się coś, czego do teraz do końca nie rozumiem. Jechaliśmy akurat ścieżką wśród wysokiej na 2 metry kukurydzy. Nie było jakoś bardzo wąsko ale i tak zahaczyłem o jeden, sztywny jak małe drzewo pęd. Koło się obróciło o 90 stopni i oczywiście gleba. Patrzę – kierownic skrzywiona, więc prostuję. Już chcę wsiadać i gonić Kłosia a tu siodełko leży sobie obok w piachu. Po prostu wyskoczyło z mocujących je prętów! Jakim cudem? Jakie to przedziwne siły musiały na nie zadziałać? W każdym razie o włożeniu go z powrotem nie było mowy (potem na mecie, nawet po wycięciu sporo plastiku z mocowania, nie szło tego cholerstwa wsadzić z powrotem). Wpierw totalna załamka a potem decyzja, że jadę wg strzałek do mety. Było to po 15,5 km od startu a więc miałem jeszcze przed sobą 25 km.
Siodełko wpierw wsadziłem do kieszonki ale wyleciało i musiałem się cofnąć jakieś 200 m. żeby je odszukać. Więc potem trzymałem je po prostu w ręce. Pierwsze kilometry jechałem raczej spacerowo i przegoniło mnie mnóstwo osób z mega i mini. Ale po pewnym czasie złapałem rytm i ostanie 15 kilometrów jechaliśmy z Grzegorzem Napierałą, często około 30 km/h, właściwie tylko wyprzedzając. Ja oczywiście cały czas stojąc na pedałach. Miałem nawet nadzieję, że może mnie sklasyfikują na mini ale niestety, wjeżdżając na metę po pierwszej pętli dostałem z automatu DSQ:(
Na mecie z Marcinem (z3waza) mocowaliśmy się z prętami od mojego siodła (bezskutecznie) czekając na Asię (jechała mini) oraz Kłosia. Mariusz bardzo ładnie pocisnął, chyba koło 20 miejsca open. Ciekawe czy miałbym podobny wynik gdyby nie ten pieprzony defekt?
Sama trasa ok, szybka ale ja takie lubię. Piachu nawet nie aż tak wiele jak się obawiałem i 1 konkretny podjazd, który prawie wszyscy obok mnie pokonywali z buta, ale to już było po defekcie, więc teoretycznie byli to słabsi zawodnicy. Bez siodła też nie miałem szans tego wjechać, więc nawet nie próbowałem.
Good (mimo wszystko) bikes!
Kategoria Maraton, 20-50
Bikecrossmaraton Suchy Las
d a n e w y j a z d u
70.10 km
50.00 km teren
02:32 h
Pr.śr.:27.67 km/h
Pr.max:56.70 km/h
Temperatura:21.0
HR max:187 ( 98%)
HR avg:161 ( 84%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Grand Prix oraz Mistrzostwa Wielkopolski w Maratonach MTB. Trochę samozwańcze:-) ale zawsze.
Na miejsce dojeżdżam rowerem, wychodzi jakieś 14 km w ramach rozgrzewki. Spotykam wielu znajomych, w tym Marcin, Zbyszka i Jacka z teamu Goggle.
Start z II sektora, na rundzie honorowej jedzie mi się dobrze, szczególnie podjazd do Meteorytowej jest mocny w moim wykonaniu, właściwie tylko wyprzedzam.
Krótko po starcie, widać 2 gogglowców w tle, ten pierwszy to Marcin, aka Zygmunt
Na dwóch krótkich odcinkach terenowych przez poligon jest mnóstwo błota, w efekcie udaje mi się całkowicie upieprzyć rower. Ale czuję, że dziś noga nieźle kręci.
Po wjeździe na asfalt formuje się mały peletonik. Nie wszyscy kwapią się do zmian, więc za Biedruskiem, na początku Nadwarciańskiego jeden gość z Torqua namawia mnie, żebyśmy mocno pocisnęli we dwóch i spróbowali zgubić resztę. Pomysł dobry, naciskam więc jeszcze mocniej na pedały, prędkość 32-34 km/h. Myślicie, że kogoś zgubiliśmy?:)
Grupka liczy jakieś 8 osób i jest dosyć mocna. Jedziemy razem całą pierwszą pętlę. Na podjeździe pod przepompownię wody na Morasku postanawiam zaatakować. Udaje się, nikt nie złapał koła i na szczyt wjeżdżam sam. Szybki zjazd i jeszcze jeden podjazd, terenowy żółtym szlakiem. Poprawiam. Oglądam się, wszyscy zostali wyraźnie z tyłu i tylko Małgorzata Zellner jedzie jakieś 100 m. za mną.
I po co mi to było? Na Poligonowej i tak by mnie pewnie doszli bo raczej nie dałbym rady sam przeskoczyć do kolejnego pociągu. Niestety, mogę tylko gdybać czy by doszli czy nie bo... zanim dojechałem do asfaltu przeoczyłem jeden zakręt i poleciałem prosto drogą, która szybko przerodziła się w trasę chyba dla czołgów, z głębokim kałużami na całą szerokość. Zaliczyłem nawet glebę w błocie. Jestem wściekły na jedną mimozę, która stała na rozjeździe i ponoć "mi mówiła", że źle jadę. Taa, chyba pod nosem. Ale jestem wkurzony też na siebie bo zamiast zawrócić od razu jak mi coś zaczęło śmierdzieć, przejechałem jeszcze paręset metrów w tym błotnym syfie. W sumie kosztowało mnie to pewnie jakieś 6 min., czyli kosmos na takim wyścigu bo np. po pierwszej pętli traciłem 4 min. do lidera...
Przez moment myślałem nawet, żeby dać sobie spokój i wrócić na metę ale jakoś się pozbierałem psychicznie. Wkrótce po powrocie na "the right track" dogoniłem Zygmunta i postanowiłem, w miarę możliwości, pomóc mu powalczyć o dobre miejsce w M4. Dałem mocną zmianę a potem dyktowałem tempo przez większość pętli. Zygmunt wytrzymał bez mrugnięcia, widać, że te 7 k km w tym sezonie to nie w kij pierdział. Niestety, koła uczepili się też inni, których dogoniliśmy po drodze.
W pewnym momencie na chwilę mnie przytkało ale to nic dziwnego, skoro cały czas napierałem na tętnie powyżej 170. Ale akurat wtedy dostrzegliśmy sylwetkę JPBike'a przed sobą, więc o zwalnianiu nie mogło być mowy.
Przed podjazdem w Morasku uformowała się 8-osobowa grupa. Wiedziałem, że to moment na atak ale już nie było takiej mocy jak na pierwszej pętli. Zaatakował za to Jacek a ja sięgnąłem do głębokich rezerw i skoczyłem za nim. Na szczycie traciłem około 15 metrów, szybki zjazd i znowu żółty szlak. Cały czas widziałem Jacka blisko przed sobą ale mimo stawania na pedały i tętna 185, dystans się nie zmieniał. I jeszcze na ostatnim zjeździe przed metą porobił mnie jeden gość w niebieskim stroju, który dość mocno dziś szalał gdy było z górki.
Koniec pętli, tylko nie wiem której:)
Ostatecznie zająłem 64-te miejsce ze stratą ok. 16 min do zwycięzcy. Z miejsca oczywiście nie jestem zadowolony ale z formy jak najbardziej. Całość przejechana mocno, bez kryzysów, na obu pętlach przez długi czas dyktowałem tempo w swoich grupkach, odskakiwałem na podjazdach (widać efekty Challengu).
Szkoda tej głupiej pomyłki z trasą, myślę, że bez niej byłbym około 45 open, 12 w kategorii i z czasem jakieś 6-7 min. lepszym. No ale cóż, mogę sobie teraz gdybać...
Czas: 2:32:32
Open: 64/152
M3: 20/45
Strata do zwycięzcy Open (Sebastian Swat): 16:16. Zwycięzca M3 (Radek Lonka) miał identyczny czas.
Good bikes!
Kategoria Maraton, 50-100
Sudety MTB Challenge: Walim - Kudowa
d a n e w y j a z d u
76.50 km
55.00 km teren
05:03 h
Pr.śr.:15.15 km/h
Pr.max:56.00 km/h
Temperatura:29.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
DZIEŃ 6: Walim - Kudowa Zdrój
" title="Sudety MTB Challenge 5 etap Walim-Kudowa" width="720" height="479" />
Sudety MTB Challenge 5 etap Walim-Kudowa© Josip
nocleg: znowu obskurna szkoła w Kudowie. Z wyżywieniem też zonk bo załapujemy się dosłownie na resztki obiadu w restauracji a sporo osób musiało się obejść smakiem (sic!). Na szczęście potem był grill na bankiecie a tam jadła do oporu.
wynik: 5:06:00, 84 (197) open, 57 (133) solo
dystans oficjalny: 82,5 km, 2407 m. przewyższenia
opis:
Wreszcie udany atak na pierwszą setkę!:) Ale po kolei...
Ostatni etap, niby teraz człowiek to już nawet na oparach dojedzie ale ranek jest ciężki. Od razu widać, że będzie niezła patelnia i największym problemem może być tego dnia upał i słońce.
Na szczęście trasa zostaje nieznacznie zmodyfikowana, żeby ominąć jakiś bardzo błotny fragment na samym początku i potem hardcorowy zjazd na szlaku granicznym. Org zdaje sobie sprawę, że ludzie są już wykończeni i nie chce ryzykować.
Start leniwy, delikatnie mówiąc. Zaraz za Walimiem rozpoczyna się bardzo stromy asfaltowy podjazd do Sierpnicy. Na szczęście szybko łapię rytm i przesuwam się na "swoje" miejsce w stawce. Potem następuje zjazd a ja, o dziwo, nie tracę pozycji. Zjeżdżamy do Głuszycy i znowu w górę pod ruiny zamku Rogowiec. Te trasy są mi znane z zeszłorocznych wakacji.
Upał niebywały a ja przekonuję się, że założenie chusty pod kask było genialnym posunięciem. Wreszcie pot nie szczypie mnie w oczy a głowa nie gotuje się jakoś bardziej niż bez kasku.
Na pierwszy bufet zajeżdżam razem z chłopakami z Chodzieży ale potem mi odchodzą. Szlak graniczny jest jednak znacznie bardziej przejezdny niż ten ze środy. Chociaż fakt, że 2 zjazdy są wyjątkowe stromo. Na jednym z nich nie schodzę z roweru tylko dlatego, że nie schodzi też jadący przede mną Duńczyk. Potem bardzo chcę zejść ale nie wiem jak to zrobić:) Tracę panowanie nad rowerem, lecę prosto na słupek graniczny. Jedyna opcja to odbicie w prawo w chaszcze, gdzie nie mam pojęcia co się kryje. Może kamień? Może dół? Ryzyk fizyk, puszczam hample, tyłek za siodło i tylko się modlę. Ufff... sama trawa.
Potem jest jeszcze zjazd singlem przez pokrzywy, gdzie nic nie widać i który nagle kończy się w potoku. Very tricky:)
Za drugim bufetem jedziemy asfaltami obniżeniem między Górami Suchymi a Stołowymi. Za Tłumaczowem ostry podjazd, jadę sam, wyprzedzam kilku zawodników. Kawałek za Radkowem dochodzi mnie silny pociąg złożony z 2 Belgów i 3 Veloclubbersów z Estonii. Łapię koło i nie puszczam:) Nie wiem czy to bliskość mety ale jakoś ten etap przeżyłem bez większego kryzysu.
Ostatni dłuższy podjazd jest w Czechach, wspinamy się do granic Parku Narodowego Gór Stołowych. Widoki są genialne, szczególnie na Strzeliniec.
Gdzieś tam na łące stojąca przy trasie kobieta rzuca do mnie: "ejti-fajw". What 85? You are 85. Really?, not bad! Yes, it's not bad:-)
No to nieźle. Za moment bufet, gdzie dowiaduję się, że teraz to już tylko z górki. Hmmm, trochę inaczej rozumiałem definicję wyrażenia "z górki", myślę sobie, pchając rower w górę zbocza kawałek dalej, he he.
Ale rzeczywiście, do mety w większości już zjazdy. Wpierw drogą 'stu zakrętów', potem krótki podjazd do czerwonego szlaku i stamtąd już do mety pod prąd trasy prologu.
Na sam koniec org wymyślił jeszcze ściankę i zjazd po schodach. Bez sensu ale przynajmniej dzięki temu wyprzedzam grupę Estończyków, którzy czekają na swojego sprowadzającego rower kolegę.
I wreszcie ostatnie prosta. Radocha jest ogromna. Tak z ukończenia, jak i z wyniku na tym etapie. Łapy tryumfalnie do góry, jak bym wygrał TdF.
Na mecie dostaję koszulkę Finishera i piwo, zaczynają zjeżdżać się koledzy. Każdy szczęśliwy, każdy dzisiaj z wyjątkowo dobrym wynikiem. Wychodzi na to, że wzorcowo rozłożyliśmy siły, he he.
Wieczorem bankiet i mała imprezka z Mariuszem, Markiem, Jankiem, Wojtkiem, Januszem i Igą - w końcu nie co dzień człowiek kończy Challenge, trzeba to było oblać.
Zajebista przygoda taki Challenge ale też i wymagający wyścig. I nie chodzi tu tylko o codzienny wysiłek ale i o logistykę, rozpakowywanie i pakowanie się każdego dnia, umiejętność wyspania się w ciężkich warunkach, zadbanie o sprzęt itp. Tę etapówkę trzeba traktować w kategoriach wyprawy.
No dobra, dość tego pitu-pitu. Mój ostateczny wynik to:
czas: 28:42:45
miejsce solo: 70/130 (+ 15 DNF)
strata do zwycięzcy (Erik Knudsen, Dania): 9:07:31
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100
Sudety MTB Challenge: Złoty Stok - Walim
d a n e w y j a z d u
70.10 km
65.00 km teren
05:21 h
Pr.śr.:13.10 km/h
Pr.max:60.40 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2481 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
DZIEŃ 5: Złoty Stok - Walim
nocleg: szkoła w Walimiu. Najlepsza miejscówka na trasie i to pod każdym względem! Czysto, wszystko na miejscu, mała kolejka do prysznica, sala gimnastyczna (na której spaliśmy) poprzedzielana kotarami, świetne jedzenie i to w takich ilościach, że po raz pierwszy nie poszliśmy już dojeść:). Sam Walim też mi się bardzo podobał, niezwykle klimatycznie położone miasteczko. Może i trochę zaniedbane ale to mu tylko dodaje uroku.
wynik: 5:42:05, 107 (198) open, 69 (131) solo
dystans oficjalny: 68,7 km, 2481 m. przewyższenia
opis:
Oj, nie chciało się rano wstawać i przebierać w ciuszki kolarskie. Do sektora wchodzę razem z chłopakami niemal na samym końcu. Mam plan zacząć spokojnie i równomiernie rozłożyć siły.
Pierwsze 2 km podjazdu rzeczywiście jakieś takie ociężałe są ale i tak przesuwam się w górę stawki. Jednak bardzo szybko łapię rytm i kręcę jak to zwykle na początku etapu, czyli dosyć mocno. Szczególnie, że trasa jest jakby pode mnie - szybka, szutrowa, pełna długich ale łagodnych podjazdów i niezbyt wymagających technicznie zjazdów. Do tego świetne widoczki.
W nieco ponad godzinkę jesteśmy już koło Barda. Taa, trzeba tylko do niego zjechać stromym kamienistym szlakiem. Na początku trochę sprowadzam ale potem już jadę. Udaje się zjechać bez gleby ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. jeden zawodnik tak przygrzał głową w kamień, że aż mu kask pękł, z kolei nasz kolega Piotr z Krakowa konkretnie się poobijał i cały w sińcach ledwo potem ukończył etap.
Za Bardem kręci mi się ciężko, to najtrudniejsze momenty na tym etapie. Trasa, oprócz jednego bardzo stromego singla, nie jest jakoś szczególnie wymagająca, to ja mam po prostu mały kryzysik. Zaczynam z tęsknotą wypatrywać akweduktu na 42-gim kilometrze.
W końcu jest. Szerokość 2,5 metra okazuje się nie być wcale taka mała ale nie wiedziałem, że będziemy tam jechać z górki, 45 km/h. Nawierzchnia żwirowa więc naprawdę lepiej nie hamować:). Za wiaduktem stoi Grzegorz i kieruje nas w dół jakimś urwiskiem. Wymiękam, sprowadzam. Org instruuje mnie, żebym zrobił miejsce bo inni zjadą. Jasne, już się odsuwam:). Rzeczywiście jadą ale glebią, he he.
Bufet a za nim asfaltowy podjazd i genialna ścieżka wokół twierdzy Srebrna Góra. Widokowo jest to na pewno najlepszy etap tej edycji. Trasa prowadzi dalej czerwonym szlakiem granią Gór Sowich, przejeżdżamy oczywiście przez wszystkie najwyższe szczyty, m.in. Kalenicę z wieżą widokową, na której byłem rok temu z rodzinką.
W dwóch miejscach jest na tyle stromo, że podjazd zmienia się w podejście. Niby do wjechania ale w 5-tej godzinie wysiłku, nie ma sensu już się katować beztlenem.
Podjazd na Wielką Sowę jest mi dobrze znany z maratonów w Głuszycy. Nowością jest fakt, że tym razem jest sucho i całość udaje się wjechać w siodle! Zjazd, który jeszcze 2 lata temu wydawał mi się karkołomny, teraz robię lekką pytą:). Gorzej jest na technicznym i stromym zjeździe z Małej Sowy. Skończył mi cię prawie całkiem tylny hamulec i za mocno hamuję przednim. Do tego dochodzi zmęczenie. W efekcie aż 2 razy zaliczam OTB przez zablokowanie przedniego koła na kamieniu lub korzeniu. Na szczęście dzieje się to na małej prędkości więc nic poważnego sobie nie zrobiłem ale niestety przegoniły mnie tam 3 osoby.
I jeszcze mało brakowało abym na ostatnim kilometrze, mknąc jakieś 50 km/h asfaltem w dół, władował się w Pawła Urbańczyka (jechał w mixie z Katarzyną Sową), któremu spadł łańcuch i dość niefortunnie zatrzymał się niemal na środku drogi.
Na szczęście jakoś go ominąłem, jak i szykany rozstawione złośliwie przed samą metą. Dziś znowu finiszuję pierwszy z Goggli choć Mariusz tym razem był blisko, strata około 20 minut.
Zmęczony ale szczęśliwy wysyłam smsa do bliskich, że „zaczynam wierzyć w ukończenie tego kurewstwa”:)
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100
Sudety MTB Challenge: Stronie Śląskie - Złoty Stok
d a n e w y j a z d u
57.20 km
53.00 km teren
05:23 h
Pr.śr.:10.63 km/h
Pr.max:44.30 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2267 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
DZIEŃ 4: Stronie Śląskie - Złoty Stok
nocleg: szkoła w Złotym Stoku. W sumie nie najgorzej ale, że przyjechałem dość późno to wolne miejsce było już tylko na korytarzu...
Za to jedzenie bardzo dobre i obfite. Co nie przeszkodziło nam wybrać się jeszcze pod wieczór do pizzeri na makaron. To jest szok ile człowiek je na takim Challenge’u.
wynik: 5:46:09, 129 (201) open, 84 (133) solo
dystans oficjalny: 56,6 km, 2267 m. przewyższenia
opis:
Od początku czułem, że to będzie ciężki etap... Niby krótki ale trasa poprowadzona w większość technicznymi singlami, aż 25 km szlaku granicznego. Do tego dzień wcześniej pojechałem chyba trochę za mocno, no i było duszno. Nie gorąco, pochmurnie i nawet momentami pokropiło ale duszno. A to mi wyjątkowo nie służy.
Pierwszy podjazd szutrem poszedł jeszcze jako tako, znowu powyprzedzałem dobrych zjazdowców. I potem tylko słyszałem jak Belgijka krzyczy” On your left!” czyli „spadaj na prawo, parówo”:) Tak w wolnym tłumaczeniu.
Już na drugim podjeździe gorzej mi się kręciło a szlak graniczny to stopniowa utrata pozycji, sił i animuszu. Do tego, było coraz gorzej. Początkowe podjazdy jeszcze w siodle, na zjeździe flow jak w Rychlebach. Ale potem z każdym kilometrem więcej korzeni, kamieni, dreptania i głupich gleb na płaskim.
Objawy kryzysu są typowe - rzucam kurwami, złorzeczę na Golonkę, gadam do siebie na głos, że przecież „mi to wcale nie sprawia przyjemności”:), itp. Na szczęście nie ma takiej czarnej d..., z której nie dałoby się wyjść a każdy szlak graniczny się kiedyś kończy. A ten się dodatkowo skończył fajnym zjazdem po łące i bufetem z arbuzami.
Podjazd na Borówkową (Bluberry Mountain) wszedł w miarę gładko, na zjeździe rączki bolały ale w sumie niewiele się on różnił od poprzednich na trasie. Potem ostatni podjazd na Jawornik Wielki (Great Sycamore wg książeczki, ale miałem z tego polew, he he), też w większości w siodle, bo dostrzegłem z tyłu Jarka Wójcika, który wcześniej złapał kapcia. Byłoby głupio gdyby mnie masters (rocznik 1960) objechał nawet po defekcie. No i ostatecznie nie objechał.
Zjazdu z Sykamora też oczywiście nie mogli poprowadzić normalną (czytaj: szybką i możliwą do zjechania) drogą jak na maratonie w Złotym tylko jakimiś chęchami i zaskakującymi ściankami (w ostatniej chwili się wypiąłem a np. Marek zaliczył tam nieprzyjemną glebę). Na 2 km przed metą mijam Holendra, który szedł z buta. Pytam się „What happened?”. Złamał nadgarstek ale twierdzi, że nie potrzebuje pomocy i dojdzie sam do mety. No to ok., jadę dalej.
O dziwo dziś też przyjechałem jako pierwszy z teamu ale np. Kłosiu zerwał łańcuch. Poza tym, przewaga nad chłopakami tego dnia była niewielka. Czas - blisko 6 h na 57 km to jakaś masakra jest!! Najkrótszy ale zdecydowanie najcięższy etap tego wyścigu.
Przy kolacji obok siedział Grzegorz i powiedziałem mu, że ta trasa to już było lekkie przegięcie, tym bardziej, że wiele razy słyszałem na trasie taką opinią, wyrażaną po polsku, po angielsku czy po hiszpańsku. Zareagował dość ostro, że „wreszcie była taka jak powinna być” i dalej w stylu ‘pure MTB esencja’. Nie chciało mi się dyskutować ale potem chyba mu rura zmiękła bo przed ostatnim etapem ostro pokłócił się z Weną (Czech od wytyczania tras) w temacie ominięcia jakiegoś hardcorowego odcinka. Czech nie chciał ustąpić więc wqrwiony org sam wyruszył w teren przestawiać strzałki:).
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100
Sudety MTB Challenge: Kraliky - Stronie Śląskie
d a n e w y j a z d u
77.80 km
65.00 km teren
05:08 h
Pr.śr.:15.16 km/h
Pr.max:66.20 km/h
Temperatura:26.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2571 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
DZIEŃ 3: Kraliky - Stronie Śląskie
nocleg: Sala sportowa, 50 osób w jednym pomieszczeniu. Na szczęście jest schludnie, poza tym lepiej niż się spodziewałem, tylko na początku strasznie duszno i gorąco.
Wyżywienie w Siennej, co ma tę dobrą stronę, że mogę bez problemu odwiedzić Paszków. Wojtek pożycza mi zwijany materac gąbkowy bo na samej karimacie jest mi jednak za twardo. To będzie przełom jeśli chodzi o moje wysypianie się, he he. Minusem jest logistyka (transport busem i autokarem) oraz to, że porcje na obiad były wyliczone i trzeba było jeszcze potem dojeść kebabem przy basenie. Za to śniadanko było na bogato i pierwszy raz na ciepło - paróweczki, jajecznica, szmery-bajery:).
wynik: 5:19:28, 102 (206) open, 63 (137) solo
dystans oficjalny: 79,2 km, 2571 m. przewyższenia
opis:
Rano czuję się dobrze. Po wczorajszym pechowym etapie, nastrój mam bojowy - jak odrabiać straty to teraz. Trasa pokrywa się w sporej mierze z maratonami w Międzygórzu i Stroniu a więc leży mi, poza tym - to prawie moje tereny:).
Po starcie od razu mocno cisnę na pedały i szybko przesuwam się w górę stawki. Długi asfaltowy podjazd na średnią tarczę, to coś w czym josipy czują się mocne:). Gdy jednak zaczyna się zjazd, znowu następuje bolesna weryfikacja mojego miejsca w peletonie. Wyprzedza mnie kilkanaście osób, w tym kobiety, które dosłownie skaczą nad przeszkodami. Ale i tak na asfalcie udaje się wyciągnąć blisko 70 km/h.
Pierwszy bufet za Jodłowem już na podjeździe na Śnieżnik omijam. Niepotrzebnie, krótko potem łapie mnie mały kryzys, muszę się zatrzymać i schłodzić głowę w strumieniu. W dodatku - znowu ten pot szczypie w oczy.
Zjazd czerwonym od schroniska, podobnie jak 2 tygodnie temu, poszedł mi całkiem nieźle. Po drodze dużo kibiców, w tym dzieciaki z wycieczek szkolnych, które dodatkowo się ożywiają, jak słyszą, że jestem z Polski. Fajny klimacik.
Drugiego bufetu na Polanie pod Śnieżnikiem już nie omijam ale też nie zatrzymuję się tam na dłużej. Potem zjazd „tarką” gdzie tradycyjnie widać pechowców z kapciami. Zawodnikowi przede mną kamień podbija tylne koło przy prędkości 50 km/h. Wyglądało to dość makabrycznie ale na szczęście się nie wygrzmocił.
Zielony szlak graniczny tym razem jest całkiem spoko ponieważ ścieżka zdążyła podeschnąć. Cały czas tasuję się z mocną Dunką Cecilie Overbye. Ja jestem od niej minimalnie mocniejszy na podjazdach, za to ona fantastycznie zjeżdża. Na technicznym singlu w dół do Nowej Morawy śledzę jej tor jazdy i udaje się utrzymać koło:). Nie do wiary, jadąc sam pewnie bym sprowadził w paru miejscach.
Ostatni bufet a za nim wyniszczająca, przedostatnia dziś wspinaczka Drogą Marianny na Przełęcz Suchą. Jest stromo, stary bruk strasznie nierówny a na domiar złego - słońce pali niemiłosiernie w czerep. W paru miejscach podprowadzam, jak wszyscy dookoła.
Na szczycie kawałek asfaltem i w miarę po równym dla złapania rytmu i oddechu, po czym kolejny zjazd. I znowu zaskoczenie bo jest technicznie, po korzeniach i kamlotach a nie szutrami. Do Dunki dołączył teraz również Katalończyk (ten od imbusa wczoraj) i znowu mam lekcję z serii „jak to się robi”, w dodatku gratis.
Trochę mi co prawda jednak uciekają ale doganiam ich na ostatnim podjeździe. Nagle niewiele przed sobą dostrzegam Ewelinę Ortyl, która w tym sezonie raczej mi wkładała po 20-30 min. Mam więc dodatkową motywację, żeby jeszcze wycisnąć trochę mocy ze zmęczonych nóg.
Przeganiam ją oraz jej partnera z teamu mix na ostatnim zjeździe rynną tego dnia. Potem jeszcze tylko fantastycznie mknięcie łąką w dół do Młynowca (znowu inny wariant niż na ostatnim maratonie, fajnie!) i ostatni kilometr asfaltem do Stronia.
Na metę wjeżdżam naprawdę wypompowany, muszę się położyć na 15 min. Ale z wyniku jestem bardzo zadowolony, aż blisko 40 min. przewagi nad Kłosiem, reszta kolegów jeszcze dalej.
Pozycja team leadera odzyskana ale kosztowało mnie to sporo wysiłku. Następnego dnia przyjdzie za to zapłacić...
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100