Maraton
Dystans całkowity: | 7224.91 km (w terenie 6280.99 km; 86.94%) |
Czas w ruchu: | 394:57 |
Średnia prędkość: | 18.13 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.00 km/h |
Suma podjazdów: | 78293 m |
Maks. tętno maksymalne: | 190 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 172 (90 %) |
Suma kalorii: | 140252 kcal |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 57.80 km i 3h 11m |
Więcej statystyk |
Bikecrossmaraton Wałcz 2013
d a n e w y j a z d u
61.00 km
40.00 km teren
02:25 h
Pr.śr.:25.24 km/h
Pr.max:48.40 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Wałcz w zeszłym roku był pechowy bo zahaczyłem rogiem o potężną jak drzewo łodygę kukurydzy, wywaliłem się i rozwaliłem siodełko (DNF). Takoż w tym roku przybyłem wyrównać rachunki z tą miejscówką i... poszło lepiej. Choć nie bez przygód.
Dojazd na miejsce bardzo szybko i w super atmosferze z Olą (która dziś startowała po raz drugi w karierze) i Kłosiem. Na miejscu wszystkie formalności poszły wyjątkowo sprawnie i wraz z Dawidem oraz Dudą ustawiłem się w pierwszej linii 3-go sektora (pierwszy dają za top 30 open w którymkolwiek z wyścigów edycji a drugi jest dla kobiet). Kłosiu pojechał obadać pierwsze kilometry trasy i gdzieś się zagubił. Później okazało się, że dotarł w ostatniej chwili i zaliczył lotny start.
Ja początek miałem kiepski. Nie lubię tłoku ani piachu, a jedno i drugie występowało w dużych ilościach. Dopiero po kilku kilometrach złapałem właściwy rytm i na brukowym podjeździe doszedłem, a później zostawiłem z tyłu grupę, w której jechał Dawid. Jakieś 300 m przed sobą widziałem kolejny peletonik z Kłosiem w składzie, który skręcał w prawo na szczycie wzniesienia.
Pognałem więc za nimi ale nagle z naprzeciwka pojawił się kolarz krzycząc, że tu "nie ma żadnej trasy". Nosz k...! Mariusz zdążył pognać już w dół i nie słyszał, że źle jedzie.
Zawróciłem więc i zacząłem gonić samotnie pod wiatr. Na sztywnym podjeździe pod Bukową Górę udało mi się ponownie dojść Dawida, który jechał na czele większego pociągu. Niedługo później, na asfalcie, mnie z kolei doszła mocna grupa z Kłosiem i m.in. Januszem Przybyszem z Thule. Oprócz nich był jeszcze zawodnik ze Strzelców Krajeńskich i jeden z Chodzieży.
Taką piątką przejechaliśmy około 25 km, dobrze ponad jedną rundę, po drodze wyprzedzając dzielnie walczącą Olę. Zdecydowanie najwięcej pracował Mariusz a reszta albo się woziła albo uprawiała dziwne skokeny. Po jednej z takich akcji wykonanej przez Strzelce, straciłem sporo sił na dospawanie bo akurat jechałem drugi. Potem zakopałem się w piachu, Chodzież przede mną puściła koło i tak mi Kłosiu odjechał.
Ostatnie 15 km walczyłem samotnie, dublując chyba z setkę miniowców (efekt krótkiej rundy mega i startu mini pół godziny później). Na krótko przed metą zobaczyłem, że ktoś mi coś za długo siedzi na kole i musi być z mega. Myśląc, że wracamy dokładnie tak, jak zaczęliśmy, zablokowałem amora i zacząłem finisz. Okazało się jednak, że końcówkę poprowadzili naokoło i po kurwidołkach. Nie zdążyłem już odblokować, wytrzęsło mnie a gość mi odjechał. Całe szczęście był z M2. Do Kłosia straciłem niemal równo minutę.
Po krótkiej regeneracji na mecie wyjechaliśmy z Kłosiem na spotkanie Oli. Daleko nie musieliśmy kręcić, jakieś 3 kilometry. Dziewczyna złapała taki power w końcówce, że musieliśmy skończyć nasz leniwy rozjazd i trochę się zagiąć (około 30 km/h) żeby ją dojść po zawróceniu:)
Okazuje się, że wynik jest całkiem spoko. W końcu wywalczyłem pierwszy sektor. Jestem tym bardziej zadowolony, że udało się to wykręcić mimo zgubienia trasy i wyrobionego bloku spd (chyba z 10 razy mi się dziś but wypiął, w najmniej oczekiwanych momentach). I jak dla mnie to za dużo dziś było piachu a za mało podjazdów:) Mocno mnie dziś rzucało, nie wiem, nabiłem Race Kingi do 2,5 bara, może to dlatego.
Aha, jestem na 99% procent pewien, że wyprzedzałem na trasie jednego zawodnika, który później mnie już nie mijał a na mecie jest przede mną. Dziwne jest też to, że na międzyczasach był,odpowiednio - 32, 9, 20. W wynikach jest jeszcze co najmniej jeden taki przypadek. Obaj z M3. Nie wiem czy celowo, ale moim zdaniem na bank skrócili gdzieś trasę.
Anyway, oficjalnie wygląda to tak:
Czas: 2:24:55
Open: 25/86
M3: 10/22
Strata do zwycięzcy (Borys Góral): 17:13
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Bikecrossmaraton Suchy Las
d a n e w y j a z d u
83.30 km
65.00 km teren
03:15 h
Pr.śr.:25.63 km/h
Pr.max:47.90 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Fajna impreza:) I to pomimo tradycyjnego już organizacyjnego chaosu - kolejka do biura zawodów (Gogol wciąż nie ogarnął płatności przez Internet więc stoją wszyscy), przesunięcie startu o 15 min, mapa z której nic nie wynika, dystans jako wielka niewiadoma (inaczej w regulaminie, inaczej na stronie, inaczej na plakacie a jeszcze inaczej w rzeczywistości).
Ale było fajnie bo:
- spotkałem mnóstwo kumpli a Krzychu to mi nawet miejsce w kolejce trzymał (dzięki!),
- podobała mi się urozmaicona względem poprzednich edycji trasa,
- noga nawet w miarę podawała
- Ola zaliczyła swój maratonowy debiut i ukończyła wyścig mini w połowie stawki! Kobiecej, oczywiście:) BRAWO!!
Co do samego ścigu, to zacząłem średnio. Raz, że nie lubię nerwówki na tzw. rundach honorowych, a dwa, że miałem jakąś blokadę po kraksie na BA i zachowawczo zjeżdżałem po płytach na Meteorytowej. Sporo osób mnie tam wyprzedziło i nie było szans załapać się do dobrego pociągu, tzn. takiego w którym to ja bym się wiózł a nie na odwrót Ze znajomych z Goggli, zostałem na końcu - za Krzychem, JP, Dawidem i Młodzikiem.
Jednak wraz z kolejnymi kilometrami, zacząłem odrabiać straty. Na podjeździe w Radojewie doszedłem Młodzika a chwilę później większą grupkę, w której jechał Dawid i ktoś jeszcze z Goggli. Na Nadwarciańskim na czoło wysunął się gość ze Strefy Sportu, siadłem mu na koło a gdy trochę zwolnił - poprawiłem. Za sobą wciąż kogoś słyszałem, więc myślałem, że cały peletonik się trzyma. Ale nagle ten za mną (okazał się nim być Arek Suś) rzucił: "Nie wiem czy o to chodziło ale nikogo za mną nie ma":-). Tak, o to chodziło, odpowiedziałem, po czym Arek jeszcze poprawił.
Na Poligonowej spore zaskoczenie, bo zamiast 9-km napierania asfaltem, 2 razy odbiliśmy w lewo na jakieś trasy czołgowe, czyli trochę błota, trochę piachu, trochę kolein, no jednym słowem wertepy. W pewnym momencie patrzę na licznik - 41 km i wcale się nie zanosi na to żebyśmy się zbliżali do mety. Pomyślałem o debiutantach na mini, którzy nastawiają się na +/- 35 km i się wkurzyłem. Czy naprawdę tak trudno jest włączyć gps jak się znakuje trasę i wrzucić krótkie, konkretne info na stronę?
Przez te rozmyślania przegapiłem niestety skręt w lewo na skarpę w kierunku mety i kilkaset metrów dalej napotkałem kilka osób jadących z przeciwka, wkurzonych że pogubili trasę. Całe szczęście było wśród nich parę mocnych osób, m.in jeden gość z Thule i Jan Dymecki (rocznik '48!), czyli 'Kolarz z Czaplinka' (normalnie widziałem takie billboardy jadąc ostatnio nad morze).
Większość drugiej pętli jechałem właśnie z tymi dwoma kolarzami, stopniowo dochodząc tych, którzy nas wyprzedzili kiedy przeoczyliśmy skręt. M.in. drugi raz wyprzedziłem Dawida i jeszcze jakiegoś młodzieżowca z Goggli.
Niestety gdzieś za Biedruskiem skończyła mi się woda w bidonach i zaczęło mi brakować cukru (żele Optonii są co prawda pyszne ale mają za mało kalorii). W efekcie na ostatnich kilometrach dopadł mnie kryzys i zostałem lekko z tyłu. Końcówka to już jazda na oparach ale udało się wygrać finisz z chłopakiem z Chodzieży, którego kojarzę z zeszłorocznego Challenge (był przede mną). Wyprzedziłem go na ostatnim zakręcie, już w miasteczku zawodów, ale mnie wyniosło i ledwo odparłem jego kontratak. Finisz na fotokomórkę.
Generalnie z jazdy jestem zadowolony. Trochę tylko martwi duża strata do Krzycha (15 min! Inna liga..) i JPBike'a (12,5 min). Przez pogubienie trasy straciłem nie więcej niż 3 minuty, więc i tak różnica jest duża. Cieszy mnie natomiast to, że tam gdzie jechałem, mocno pracowałem na koszulkę najaktywniejszego:)
Dał popalić ten Suchy Las w tym roku, kto nie był - niech żałuje..
Czas: 3:15:01
Strata do zwycięzcy Open (P. Bober):27:45
Strata do zwycięzcy M3 (A. Doktor): 21:57
Open: 31/119 (112 ukończyło). Kurde, Gogol daje sektor za top 30, czyli w Wałczu znowu ciężko się będzie załapać na jakąś mocniejszą grupkę.
M3: 13/43
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Bike Adventure IV etap
d a n e w y j a z d u
51.50 km
42.00 km teren
03:50 h
Pr.śr.:13.43 km/h
Pr.max:45.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Długo biłem się z myślami czy w ogóle startować. W nocy nie mogłem znaleźć pozycji, żeby nic mnie nie bolało, zasnąłem tylko dzięki Panadolowi, rano obudziłem się z poczuciem odwodnienia.
Ponieważ nie umiem podejmować ostatecznych decyzji, postanowiłem jechać na start i „zobaczyć jak będzie” a przecież wiedziałem, że będzie źle.
Zjazd do Piechowic bardzo powoli i ostrożnie, na szczęście asfalt jest tam gładki jak stół.
Dojazd do startu jest znowu pod górkę. Czuję, że dziś będzie walka o przetrwanie – nie dość, że ręka boli na każdej nierówności, to jeszcze jestem jakiś słaby (zapewne efekt antybiotyku). Po starcie nawet nie próbuję trzymać koła Kłosia czy Rodmana, odchodzi mi też Waza a niedługo potem przegania Marek, który widać, że ma dziś dla odmiany dobry dzień. Dopóki jest pod górkę, to i tak się jeszcze jakoś trzymam gdzieś pewnie w okolicach połowy stawki (kierownicę trzymam właściwie tylko lewą ręką a prawa stabilizuje). Natomiast dramat zaczyna się na zjeździe. Każdy kamień, każda nierówność to uderzenie bólu. Jadę na zaciśniętym hamulcu, nie szybciej niż 25-30 km/h, starając się trzymać skraju żeby nie powodować zagrożenia na trasie. Kolejni zawodnicy śmigają z dużą prędkością obok mnie, zarówno z Pro, jak i z Fun.
Na szczęście zjazd się skończył zanim zostałem ostatni i mogłem tym razem nadrobić kilka pozycji kręcąc pod górę. Jak na złość, mniej więcej od 7 do 20 km trasa wcale nie jest szutrowa ani łatwa. Dużo upierdliwych singli po trawie, korzeniach, kamieniach, sporo błota i trochę technicznych zjazdów. Przeżywam męczarnie, nawet nie chcę patrzeć na licznik bo każde 100 m. strasznie się dłuży, nie wyobrażam sobie jak mam dać radę przejechać ponad 50 km. Z najwyższym trudem opieram się pokusie zjechania na Fun… Potem, przy punkcie sanitarnym oraz na każdym bufecie, pytam o ketonal albo coś przeciwbólowego. Nie mają:(.
Jakoś dokulałem się do drugiego bufetu na 20-tym kilometrze, a zanim zaczęły się upragnione szutry. Jeden zjazd jest tak gładki, że mknie się lepiej niż po nie jednym asfalcie, to jak miód na moje rany. Potem jednak znowu trzęsie na kamieniach a ja mam łzy w oczach i miotam k…ami w lesie. No ale do mety co raz bliżej, tym bardziej, że dystans wyszedł jednak 46, a nie zapowiadane 51 km. Na metę wjeżdżam cały obolały ale szczęśliwy, że dałem radę i że to już koniec.
Ten etap to była próba charakteru i determinacji. Ktoś spyta czy miało w ogóle sens startować… dla mnie miało.
Kończę etap na 99-tym miejscu (czyli jednak top 100) z czasem 3:27:50 a cały wyścig na 64-tym. Udaje mi się też utrzymać drugą pozycję w teamie, choć Markowi zabrakło raptem 8 minut (brawo!).
Szacuję, że przez kontuzję i wyjątkowo długą zmianę dętki straciłem w sumie około 70-80 minut, co przekłada się na +/- 20 lokat w ostatecznej generalce. No ale nie ma co gdybać… Kłosiu i tak był raczej poza zasięgiem.
Jeśli chodzi o podsumowanie całej etapówki i porównanie jej do Sudety Challenge 2012, to na pewno Bike Adventure było łatwiejsze kondycyjnie i logistycznie. Średnio spędzaliśmy nawet 2 godziny mniej dziennie na trasie, wszystko trwało o 2 dni krócej, wieczorami nie musieliśmy się martwić o miejsce do spania i mogliśmy się skupić na piciu piwka, graniu w szachy czy oglądaniu Wimbledonu:). Czyli Challenge, jak sama nazwa wskazuje, byłe o wiele większym wyzwaniem. Natomiast na BA mieliśmy zdecydowanie gorszą pogodę (lało) przez pierwsze 2 dni i to znacząco podniosło poziom trudności. W moim przypadku doszedł też poważny upadek i wynikająca z tego walka by w ogóle ukończyć wyścig. Co ciekawe, Sudety wygrywają też organizacyjnie mimo o wiele bardziej skomplikowanej logistyki. Tak czy inaczej, podobało mi się w Piechowicach:) i na pewno polecam start w BA. Szczególnie jeśli ktoś myśli o pierwszej etapówce i nie chce się od razu rzucać na głęboką wodę. A jeśli i tak będzie za ciężko, to zawsze można zjechać na FUN (sorry, Maks, musiałem… he he).
Good bikes!
Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB
Bike Adventure III etap
d a n e w y j a z d u
69.30 km
55.00 km teren
04:02 h
Pr.śr.:17.18 km/h
Pr.max:56.10 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2100 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Ten dzień od samego początku był pechowy..
Po pierwsze grzebaliśmy się strasznie ze śniadaniem i przygotowaniem do wyjazdu. Po drugie, wyciągając rower po 10 z szopy, odkryłem laczka w przednim kole. Po trzecie, jak zdjąłem oponę i się jej przyjrzałem, to stwierdziłem, że dalsza jazd na czymś takim jest proszeniem się o kolejne laczki. Zatem pożyczyłem oponę od Wazy, który wziął cały rower w zapasie:). Po przekładce w końcu ruszamy w dół, jest jakieś 20 min. do startu. Na asfaltowym, równym zjeździe wszyscy dokręcają, prędkości po 60 km/h. Nagle słyszę za sobą potworny trzask, jestem pewien, że ktoś wyglebił. Okazuje się, że to strzeliła Marka opona, na szczęście udało mu się opanować rower. Podczas naprawy odkrywam, że nie zabrałem bidonów, nosz k...a! Od czego ma się jednak kolegów – Wojtek pożycza mi bidon (ma jeszcze bukłak) a Kłosiu przelewa mi do niego tajną miksturę jednego ze swoich 2 bidonów. Dzięki chłopaki! Zostaję z Markiem i wspólnie szybko zmieniamy dętkę. Kończymy na 5 min. przed startem. Rura ogień i zjeżdżamy do Piechowic. Tam mała zagwozdka – gdzie jest start? Okazuje się, że trzeba przejechać jeszcze jakieś 2 km pod górkę. Cisnę więc tempem niemal wyścigowym. Po drodze widzę strzałki maratonu i zaczynam wątpić czy wskazują one drogę do startu czy może już pierwsze kilometry trasy. Już niemal byłem pewien, że zaraz dojdzie mnie Kaiser, gdy w końcu zobaczyłem kolorowy peletonik, jeszcze nie w ruchu na szczęście..
Do startu pozostała minuta a ja jestem wyjątkowo dobrze rozgrzany i rozbudzony (stres zrobił swoje). Ruszamy z Kłosiem z końca stawki więc z początku wyprzedzamy innych zawodników jak tyczki. Raz jeden, raz drugi z nas podkręca tempo. Dochodzimy DMK, Rodmana i ciągle nam mało:). W pewnym momencie jednak, gdy jesteśmy pewnie około 40-tego miejsca open na chwilę mnie przytyka i zostaję, Mariusz zaś leci dalej jak czołg. Cóż, w tym roku jest za mocny.. Mnie z kolei dogania Rodman i razem jedziemy dalej. Pierwszy, długi ale dość łagodny, podjazd kończy się po mniej więcej 10 km, po nim następuje szybki szutrowy zjazd i znowu odbicie w górę. Trasa jest łatwa i szybka. Rodman jedzie parędziesiąt metrów z przodu na podjazdach ale doganiam go na zjazdach. Na jednym z takich zjazdów – starej kamienistej drodze z dwoma śladami po bokach tak na szerokość kół samochodu – wyprzedzam Rodmana i doganiam kolejnego zawodnika przede mną. Chcę przejechać na prawy tor. Nagle słyszę: „Uwagaaa!!!”. Ktoś mnie wyprzedzał ale nie ostrzegł, zupełnie go nie widziałem ani nie słyszałem. Spinamy się przy prędkości 40 km/h na moment kierownicami i gleba. Gość w krzaki a ja na kamienie, ał..:( Wstaję od razu, ręka zakrwawiona ale chyba cała, mogę ją zginać w łokciu. Mam też stłuczone kolano i konkretnie przetarte do mięcha biodro. Ale chodzić mogę. Rodman zostaje ze mną i zabezpiecza miejsce zdarzenia. Współwinny wypadku wychodzi z niego bez szwanku, pyta się czy jestem cały (no jestem) i jedzie dalej. Muszę jakoś zatamować krew. Jedyne co mi przychodzi do głowy to skarpeta (a miałem przecież chustę pod kaskiem!), przemywam ją w strumieniu i bandażuję nią rękę. Na wierzch Rodman zawiązuje mi jeszcze folię, w której miałem dętkę, żeby się trzymało. I mogę jechać dalej. Póki co adrenalina działa i nie czuję jeszcze wielkiego bólu.Tu jeszcze rączka cała
© Josip
Zjeżdżam teraz nieco wolniej, tak akurat w tempie poobijanego 2 dni wcześniej Przema. Po paru kilometrach, na asfaltowym podjeździe dochodzimy Marka, który wyprzedził nas gdy się zbierałem po upadku. Zjazd koło wodospadu o wdzięcznej nazwie Czeszka i Słowaczka a za nim wreszcie punkt sanitarny. Zatrzymuję się, żeby mi porządnie przemyli, odkazili oraz zabandażowali rany. Mówią, że rana na ręce jest ich zdaniem do szycia i żebym się zgłosił do punktu medycznego na mecie. Trochę to wszystko trwa ale po mniej więcej 10 min ruszam dalej.
Znalazłem się w takim miejscu stawki, że właściwie tylko wyprzedzam, szczególnie na podjazdach. Szybki popas na bufecie i zaczyna się Golgota czyli około 1,5 km podjazdu, który już od początku chwyta za gardło swoimi 20% i nie puszcza do końca. Do tego pełna lampa prosto na kask i najmniejszego nawet wietrzyku. Po drodze tłumaczę komuś co to „sztajfa” po naszymu:). Znowu przekonuję się, że 28x34 to za twarde przełożenie na góry. Chwilami jadę zakosami a w pewnym momencie nawet schodzę, bo czuję, że zakwaszam mięśnie tym mozolnym przepychaniem korby.Tu już nie ale wigoru wciąż nie brakuje
© Josip
Wreszcie wjeżdżam na szczyt. Teraz zaczyna się jazda po dość płaskich Izerach, drogami szutrowymi i asfaltowymi, gdzie jest dosyć niebezpiecznie bo na dużej prędkości mijamy tłumy rowerzystów rekreacyjnych (fajnie, że ludzie zaczęli masowo jeździć!). Na którymś łagodnym podjeździe ponownie przeganiam Marka a przy trzecim bufecie dochodzę Rodmana. Oczywiście Przemo chwyta koło i lecimy dalej razem. Nie za długo jednak… Na stromym zjeździe po kamieniach dobijam przednie koło:( Fuck – co za dzień! Zabieram się za zmianę ale powietrze uszło nie tylko z koła lecz również ze mnie. Nie mogę znaleźć Pedrosów, czyli pewnie też zostawiłem prze wymianie opony (później się okaże, że jednak miałem je w kieszonce), pompka nie działa, zapasowa dętka jest dziurawa. No to się nie dzieje.. W dodatku, moje pokrwawione kończyny przyciągają dosłownie roje komarów i much, zaraz oszaleję! Jakoś udaje mi się pożyczyć wszystko czego potrzebowałem od przejeżdżających kolarzy i w końcu, po chyba blisko 20 min., wsiadam znowu na rower.
Chwilę później jest mega stromy i kamienisty wjazd na Wysoki Kamień. Już nie mam motywacji i kawałek wprowadzam. Na górze dopompowuję jeszcze koło, żeby znowu nie dobić na zjeździe i puszczam się w dół do mety. Nawet fajny ten zjazd, serpentynki mają tzw. flow ale mi już naprawdę jest ciężko czerpać radość z jazdy. Mijam Zakręt Śmierci (tu, o dziwo, nic mi się nie stało) i przez straszne błoto (a już myślałem, ze chociaż tym razem ja i rower będziemy w miarę czyści po etapie) przedzieram się ostatnie kilometry do mety. Jeszcze tylko przejście przez tunel (mam dość wrażeń na ten dzień żeby ryzykować jazdę) i wjazd na metę wśród owacji kolegów.Zmarnowany człowiek na mecie
© Josip
Na punkcie medycznym jeszcze raz przemywają i opatrują mi ranę i zalecają jazdę do szpitala, żeby lekarz ocenił czy rana do szycia i dał anatoksynę.
Do zaleceń się zastosowałem i dzięki uprzejmości Marka wieczorem zawitałem na Izbie Przyjęć szpitala w Jeleniej Górze. Lekarz ocenił, że rana do szycia, owszem, ale na szycie już za późno bo się odczyn zdążył zrobić. Zatem dostałem tylko zastrzyk przeciwtężcowy i antybiotyk na zakażenia. W tym momencie ręka zaczęła już mocno siupać więc dokupiłem jeszcze Panadol i browary na znieczulenie:). Dzięki temu, udało się jakoś przespać noc.
Podsumowując – najłatwiejszy technicznie etap całego Adventure, takie pode mnie, a dodatkowo noga znowu podawała aż miło. Niestety, zaliczyłem bodaj najmocniejszego dzwona w karierze i tak naprawdę ściganie na tej etapówce się dla mnie skończyło. Jeszcze nie miałem pojęcia jak bardzo boląca ręka będzie mi przeszkadzać następnego dnia. Oczywiście swoje też zrobił laczek w wyjątkowo pechowych okolicznościach..
Dla porządku, wyniki:
Czas: 4:02:55
Open: 96/141
M3: 34/56
Co nas nie zabije, to nas wzmocni!
Good bikes!
Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB
Bike Adventure II etap
d a n e w y j a z d u
70.50 km
60.00 km teren
05:02 h
Pr.śr.:14.01 km/h
Pr.max:60.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2400 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Niby to dopiero drugi dzień ale oblicza jeźdźców przed starem malowały się wyjątkowo posępnie:).Twarzowcy przed startem 2 etapu
© Josip
BTW – ogłaszam konkurs na największego twarzowca tego zdjęcia. Mój typ: Rodman (pierwszy z lewej w stroju Emed).
Start honorowy spod dworca PKP a start lotny na leśnej drodze ku Cichej Dolinie. Na dzień dobry łańcuch nie chce mi zaskoczyć na odpowiedniej koronce z tyłu i od razu tracę z mozołem wystaną pozycję w czubie.
W ogóle z początku jedzie mi się ciężko, na stromych ścieżkach przekonuję się, że korba 2-rzędowa 40/28 jest za twarda na góry. Wymusza to jazdę siłową, utrudnioną dodatkowo przez śliskie podłoże (korzenie, trawa). Kilka razy muszę zejść i podbiec. Pierwszy zjazd jest taki, że by się go sam Golonko nie powstydził – wąwóz pełen mokrych liści, usiany uskokami 0,5 metra. Raczej sprowadzam niż zjeżdżam.
Wigor odzyskuję na pierwszym podjeździe na 2 mosty – długim, szutrowym, o nachyleniu nie większym niż 10%, na takich czuję się najlepiej. Udaje mi się przegonić kilka osób, mnie z kolei dogania jeden gość z czuba dystansu FUN i utrzymuję jego tempo. Po wjechaniu na przełęcz następuje bardzo szybki zjazd asfaltem w dół, potem sekcja techniczna z błotkiem i clue dnia czyli podjazd Drogą Chomontową. Tu znowu nadrabiam sporo pozycji, przesuwając się gdzieś w okolice top 50 open.Skupiony na manetkach
© Josip
Zjazd zielonym do Borowic nawet w miarę mi wychodzi (jedna niegroźna glebka), wydaje mi się, że jadę szybko ale i tak parę osób mnie przegania (ok, jeden miał fulla). Dalej trochę kluczymy jakimiś chęchami w okolicach Karpacza. Drugi bufet, tym razem zatrzymuję się skosztować pycha ciasteczek z ziarnem. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że nagle zaczęło lać. Nie padać tylko właśnie lać. W mgnieniu oka drogi zamieniły się w rwące potoki. Ledwo co widzę przez zachlapane okulary ale nie chcę ich zdejmować pamiętając o zaropiałych oczach po jeździe bez oksów dzień wcześniej. Jadę więc dosyć zachowawczo i znowu tracę kilka pozycji.
Na szczęście ulewa była tyleż intensywna, co krótkotrwała. Na 50-tym kilometrze pytam się kogoś z obstawy trasy ile do mety - 13 km. Ok, no to zaczynam finisz!:) Naprawdę genialnie mi się jechało tę dość długą końcówkę. Aż sam byłem zdziwiony zapasem sił. Po drodze mijam w locie znowu tych umęczonych do granic możliwości miniowców ale również kilka osób z Pro, każdego przy na tyle dużej różnicy prędkości, że nie łapią koła.
Meta podobnie jak start jest w lesie, na zjeździe. Tym razem od razu podchodzę do wozu technicznego z pytaniem o miejsce. 55 open, czyli gorzej niż wczoraj ale też i defektów i gleb było znacznie mniej tego dnia po drodze.
No dobra, myję się wstępnie w strumieniu:) i wracam od razu pod górę na kwaterę, nie zahaczając nawet o miasteczko zawodów. Na górze jest już Kłosiu, który ponoć gonił mnie przez cały wyścig (na tyle skutecznie, że wlał mi aż 17 min) i… Maks, który zdezerterował na FUN. W sumie, nic na siłę:)
Czas: 4:33:12
Open: 55/142
M3: 22/53
Strata do zwycięzcy (Andrzej Kaiser): 1:15:06
Good bikes!
Kategoria 50-100, Góry, Maraton
Bike Adventure I etap
d a n e w y j a z d u
60.40 km
50.00 km teren
03:51 h
Pr.śr.:15.69 km/h
Pr.max:47.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2100 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Mój pierwszy wypad w góry w tym roku i od razu etapówka. Po zeszłorocznym Challenge'u już wiem z czym to się je, więc się nie boję:). Dojazd na super kwaterę w Michałowicach z Markiem i Mariuszem w środę wieczorem. Po drodze spotykamy Rodmana, który jedzie dostawczakiem wypakowanym oponami i w ogóle sprzętem wszelakim. Na miejscu są już Maks i Zibi, a w czwartek rano dołączają jeszcze z3waza i Wojtek z Kalisza. Czyli w sumie całkiem mocna ekipa rowerowo-chmielowa:).
Przed startem jedziemy jeszcze z Kłosiem na rozgrzeweczkę i obadanie pierwszych terenowych fragmentów trasy. Hmmm... może i nie zapomniałem zupełnie jak się jeździ w górach ale mistrzem techniki to ja nie jestem.
Start późno bo o 12. Na początek 2,5 km asfaltowego podjazdu pod naszą kwaterę. Od początku narzucam ostre tempo, starając się nie tracić z oczu Rodmana, który wypruł jak torpeda do przodu, oraz zbudować przewagę nad Kłosiem przez zjazdami. Nic z tego, Mariusz trzyma koło a na koniec nawet lekko poprawia i w teren wjeżdża jakieś 50 m. przede mną. I staje się dla mnie jasne, że w tym roku z nim nie wygram.
Na domiar złego zaliczam jeszcze glebę w śliskiej ale w sumie dość banalnej koleinie. Chwilę później mijam Rodmana, któremu spadł łańcuch. A jeszcze parę kilometrów później zaczyna... lać:(. Pada i nie chce przestać, poziom trudności dość łatwej w sumie trasy podnosi się co najmniej o kilka stopni. Jest ślisko, napęd uwalony błotem, trzeba zdjąć okulary bo nic nie widać ale wtedy błoto leci do oczu, grząska nawierzchnia wciąga i utrudnia jazdę nawet z górki. Wszędzie jest mnóstwo kałuż o niewiadomej głębokości i właściwości podłoża.No ślisko było..:)
© Josip
W sumie niewiele zapamiętałem z tego etapu. Wiem, że przez większość dystansu tasowałem się z zawodnikiem ze Strefy Sportu, innym z teamu Mercedes i dziewczyną z Votum Team Wrocław, która na mecie okazała się być najlepszą z kobiet.
Pamiętam oczywiście feralny mostek, na którym Zibi wybił łokieć (koniec sezonu:-() a Rodman się konkretnie poobijał. Ja przejechałem przez niego na dość dużej prędkości ale na szczęście nie pokusiło mnie, żeby tam hamować. Chwilę później przegoniłem obolałego Rodmana i, zachowując wciąż sporo sił, pognałem do mety. Na ostatnich kilometrach zdublowałem jeszcze sporo zawodników z Fun, których było mi autentycznie żal, widząc jak się męczą pchając rower pod łagodną górkę.
Na ulokowaną w lesie metę wjechałem brudny jak górnik po szychcie i przemoczony od stóp do głów. Zjechałem potem do miasteczka zawodów, gdzie strasznie zmarzłem czekając w siąpiącym deszczu w kolejce do myjki. Spotkałem Kłosia, który zajął rewelacyjne 29-te miejsce open i 13 w kategorii.Na mecie -brudny ale, jak widać, szczęśliwy
© Josip
Ja swój wynik mogłem sprawdzić dopiero wieczorem ale też byłem pozytywnie zaskoczony. Myślę, że pozycja w top 50 to zasługa nie tylko mojej jazdy ale też wyjątkowo dużej liczby defektów i upadków.
czas: 3:23:13
Open: 45/155
M3: 20/58
A wieczorem na kwaterze jeszcze druga dyscyplina - szachy:)
Good bikes!
Kategoria 50-100, Góry, Maraton
MTB Kaczmarek Electric - Lubrza
d a n e w y j a z d u
51.00 km
50.00 km teren
02:24 h
Pr.śr.:21.25 km/h
Pr.max:44.00 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
W sumie nie wiem co napisać. Na trasie wydawało mi się, że jest całkiem nieźle ale na mecie, gdy zobaczyłem, że Kłosiu wlał mi 10 minut (sic!) już mi się przestało tak wydawać. Cóż, w tym sezonie Mariusz jeździ po prostu w innej lidze..
Dojazd na miejsce ze sprawdzoną ekipą - z Markiem i Kłosiem właśnie, dzięki autostradzie oraz towarzystwu minął błyskawicznie i na luzie.
Zdążyłem zrobić rozgrzeweczkę i ustawić się pod koniec 1 sektora. Tym razem chciałem trochę zmienić taktykę i nie lecieć od początku na maksa. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że sprawdziło się o tyle, że nie miałem odcięcia ale z drugiej strony trasa była chyba zbyt krótka żeby się oszczędzać..
Jechałem w miarę równo, nie tracąc ani nie zyskując szczególnie pozycji na kolejnych międzyczasach. Na trasie tasowałem się z dobrymi znajomymi z poprzednich edycji, m. in. z Małgorzatą Zellner i Mateuszem Wasielewskim (tym razem oboje przyjechali trochę za mną). Z kolei Jacek Swat wypruł do przodu gdzieś na 5-tym kilometrze i tyle go widziałem. Łudziłem się jeszcze, że może pojechał mini ale nie, jest sporo przede mną w wynikach. Na drugiej pętli dogoniłem też Piotra Kustonia, który chyba nie miał najlepszego dnia ale gdy zobaczył, że nawet ja go wyprzedzam to wyraźnie odżył i odjechał mi na jednym sztywnym podjeździe.
Generalnie trasa dawała w kość - dużo korzeni, krótkich ale stromych podjazdów, grząskich singli, miejscami bruk i kałuże na całą szerokość, które zawsze są niewiadomą (o czym przekonał się Waza). Do tego 2 przejazdy śliskim drewnianym mostkiem nad rzeką i dwukrotne przekraczanie tejże rzeki w bród, z wodą po uda. Nawet miało to swój klimat, tylko szkoda, że tak zimno wczoraj było.
Napęd działał tym razem bez zarzutu, nie licząc wypadnięcia łańcucha na zewnątrz na parę kilometrów przed metą.. Fakt, że trzęsło tam strasznie ale przez to musiałem odpuścić jazdę na kole mocnego gościa, za który jechałem właśnie od rzeki. Co najmniej pół minuty w plecy:(
Sporo sił mnie ten maraton kosztował, całe popołudnie i wieczór chodziłem wczoraj jak zombi. Trasa wybitnie nie pode mnie ale w końcu trzeba ćwiczyć swoje słabości:).
Open: 65/160 (148 ukończyło)
M3: 24/52 (50 ukończyło)
Czas: 2:24:07
Pkt: 607
Strata do zwycięzcy M3 (Robert Syc): 19:09
Punktów dużo ale to pewnie dlatego, że Radek Lonka nie przyjechał..Na mecie, mogło być lepiej, mogło być gorzej
© Josip
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Kaczmarek Electric Kargowa
d a n e w y j a z d u
52.00 km
51.00 km teren
02:20 h
Pr.śr.:22.29 km/h
Pr.max:39.60 km/h
Temperatura:26.0
HR max:180 ( 94%)
HR avg:162 ( 85%)
Podjazdy: m
Kalorie: 1950 kcal
Rower:Lover
Dojazd do Kargowej w towarzystwie najwspanialszej kibicki:) przebiegł wyjątkowo sprawnie i szybko więc mam luz. Idąc do biura zawodów po zipy spotykam Kłosia już w rynsztunku bojowym i mój luz zaczyna się szybko ulatniać.
Myślę sobie jednak, że mam sektor 1, gdzie większość i tak jest silniejsza od mnie, więc nie ma co się spinać. Pojechałem jeszcze na porządną 4-kilometrową rozgrzewkę z paroma sprintami. Do sektora wjeżdżam na 10 min. przed startem. Stoję pod koniec stawki, obok mnie widzę co najmniej 2 mocnych zawodników – Marka Witkiewicza i Szymona Gabryelczyka z GPAET, z którym zamieniam kilka słów.
Po starcie staram się trzymać obu w/w i dzięki temu wyprzedzam sporo osób na pierwszym podjeździe w piaskownicy. Dalej też idzie nieźle, generalnie przesuwam się do przodu (jakaż różnica w porównaniu z Sulechowem!). Bardzo szybko dochodzę Kłosia i jako, że tętno mam w tej chwili w okolicach 175 dochodzę do wniosku, że to pozycja w wyścigu na ten moment mnie zadowala:).
Z Mariuszem jedziemy razem niemal całą pierwszą rundę, tasując się nawzajem więc znowu nie jest też tak, że cały czas siedzę mu na kole. Po drodze mijamy Rodmana, który grzebie coś przy rowerze. „Co jest?” – rzucam. „Łańcuch!” :(.Kłosiu jeszcze w zasięgu pyty
© Josip
Na pierwszym międzyczasie jestem 61, m.in. przed Kłosiem i Piotrem Kustoniem z Great Poland BT (nie zauważyłem kiedy go wyprzedzałem). Potem jednak następuje wyjątkowo ciężki dla mnie odcinek – niby płasko ale bardzo nierówno, pełno wybijających z rytmu korzeni. Widzę jak Mariusz sunie po tym swoim 29-calowym potworem jak po asfalcie i stopniowo acz nieubłaganie mi się oddala.
Łapię mały kryzys ale po chwili, w okolicach 1 bufetu dogania mnie mocny zawodnik z mini więc siadam mu na kole i odżywam. Jedziemy tak dłuższą chwilę, obracam się a za nami całkiem konkretny pociąg się uformował. Jest w nim również Szymon Gabryelczyk, któremu wcześniej spadł łańcuch i teraz nadgonił. Po chwili wychodzi na prowadzenie i na jedynym szutrowym, szybkim odcinku nadaje mordercze tempo. Utrzymały się tylko 2 osoby, reszta została.
Po rozjeździe mini/mega zostajemy tylko we 2 z Szymonem. Nagle, widzę że znów zbliżyliśmy się do Kłosia, jest nie dalej niż 50 metrów przede mną. Ale fajnie tak się powieźć za mocniejszym zawodnikiem!:) Niestety, chwilę później Szymonowi definitywnie strzela łańcuch czy też wózek się wygina i zostaję sam. Do tego czuję, że ta pierwsza pętla kosztowała mnie sporo sił, jest gorąco, ciągłe wertepy i single (całkiem wymagająca trasa!) nie dają za wiele okazji na łyk z bidonu…
Drugą pętlę jadę już wyraźnie słabiej, sam to czuję. Nie chodzi o to, że mam zgon (dbałem o suplementację żelową) bo tętno cały czas wchodzi na wysokie obroty. Po prostu mocy w nogach brakuje. Na mecie zauważyłem, że siodełko obsunęło się jakiś centymetr, może to było przyczyną?
Nie wyprzedza mnie w sumie dużo osób ale są wśród nich Małgorzata Zellner i Jacek Swat, których na ogół objeżdżam więc trochę mnie to martwi. Przed drugim bufetem ku swojemu zdziwieniu doganiam Blooma, który miał jakiś problem z hamulcem i mu motywacja siadła. Jednak gdy go doszedłem, to chyba motywację odzyskał bo koła nie puścił. Jedziemy jednak wolno, dochodzi nas zawodnik z Orła Lipno i wyprzedza z dużą różnicą prędkości. Skaczę i łapię koło. Słyszę tylko: „Nawet nie myśl o tym”:). To Bloom, który stara się mnie zniechęcić ale bezskutecznie. No i jak to się skończyło? Ano tak, że jechaliśmy sobie dalej w trójkę, na czele zawodnik z Lipna albo ja. Between an Eagle and Bloom:)
© Josip
Aż naszedł podjazd, bodaj ostatni dłuższy na tym wyścigu i nie utrzymałem koła:). Siłą rozpędu dogoniłem jeszcze jednego zawodnika, wspólnie łyknęliśmy kogoś na kilometr przed metą i wpadliśmy na metę razem, jednak finisz przegrałem.Taka jazda była!
© JosipAle dobrze, że mamy to już za sobą:)
© Josip
Na mecie chwilę mi zajmuje dojście do siebie. Podchodzi do mnie Ola i mówi, że „to nie na jej nerwy”. Ale co się stało? Okazuje się, że jeden zawodnik spiął się z kimś kierownicą na finiszu i z pełnym impetem uderzył głową w betonowy murek. Kask się rozsypał a z głowy broczył krwią (pęknięta czaszka?). Został przetransportowany śmigłowcem do szpitala. Podobno przez długi czas nie było komunikatu kto jest tym pechowcem, podczas gdy akcja ratownicza odbywała się niemal na oczach czekających na mężów, partnerów, synów czy ojców - rodzin. Potem podano do wiadomości, że to zawodnik z dystansu mini, na imię ma ponoć Szymon.
Moim zdaniem organizator powinien coś napisać na stronie na ten temat. Mam nadzieję, że skończyło się tylko na rozciętej głowie i wstrząsie mózgu bo różne wersje, które słyszałem były naprawdę dramatyczne… Trzymajmy mocno kciuki za tego bikera!
Wynik:
2:20:40
Open: 71/176 (161 ukończyło)
M3: 27/68 (59 ukończyło)
Strata do zwycięzcy Open (nie byle kto – Marek Konwa!): 29:13
Strata do zwycięzcy M3 (Radek Lonka) – 21:11
Strata do Team Leadera:) (Mariusz Kłosi) – 4:53. A jeszcze na drugim międzyczasie jakieś 10 km przed metą, to było około 1,5 minuty. Piękna końcówka, Kłosiu! Względem pierwszego międzyczasu awansowałeś o 15 pozycji, podczas gdy ja spadłem o 10, gratulacje!
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton
Bikecrossmaraton Wyrzysk 2013
d a n e w y j a z d u
74.60 km
68.00 km teren
03:52 h
Pr.śr.:19.29 km/h
Pr.max:54.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max:177 ( 93%)
HR avg:159 ( 83%)
Podjazdy:1000 m
Kalorie: 3874 kcal
Rower:Lover
Co tu dużo pisać – liczby mówią same za siebie. Blisko 4 godziny jazdy na dystansie 75 km, średnia 19 km/h, blisko 4 tys. spalonych kalorii, średnie tętno 159. Parametry jak z górskiego maratonu bo taki właśnie był Wyrzysk. Wg orga 1000 m w pionie ale bardziej interwałowo niż w górach, co tak naprawdę jeszcze bardziej męczy. Dodatkowo poprzeczkę podniosły ulewy, które nawiedziły region dzień przed zawodami. Było grząsko i błotniście, 2 fragmenty przypominały mi zdjęcia z Beskidów – trzeba było paręset metrów przeprowadzić rower uważając żeby nie zostawić butów w błotnej brei.
Już po 20 min rower miałem cały oblepiony błotem, łańcuch zaciągał i przeskakiwał, okulary zachlapane. I jeszcze zapomniałem chusty pod kask, przez co pot zmieszany z brudem spływał mi do oka i szczypał niemiłosiernie.
Ale co tam, grunt, że noga dziś kręciła. Znowu widziałem, że wyraźnie zyskuję na podjazdach. Niestety nie jestem i pewnie już nigdy nie będę mistrzem techniki a na błocie to już w ogóle nie czuję roweru. Może to przez wzrost – mimo wszystko jestem dosyć ciężki i mam wysoko środek ciężkości… Pewnie wynik mógł być lepszy przy bardziej sprzyjających warunkach ale i tak jestem zadowolony.
Na 50-tym kilometrze doszedł mnie JP, który wystartował spóźniony 3 min. Próbowałem gonić ale akurat zaczęło się grzęzawisko i nie dałem rady.
Tak to praktycznie cała druga pętla upłynęła mi na samotności długodystansowca. Długo nie widziałem nikogo za sobą aż na 60-tym kilometrze, kiedy zacząłem dublować miniowców, zobaczyłem, że ktoś tam jeszcze z tyłu jest i jedzie zdecydowanie za szybko jak na miniowca. No i się zaczęła ucieczka! Przez 15 km do mety cały czas miałem gościa jakieś 100-200 m. za sobą. Byłem pewien, że się spina żeby mnie dogonić a on był pewnie tak samo pewien, ze ja się spinam, żeby mnie nie doszedł:). No i udało mi się ale pewnie zawdzięczam temu zawodnikowi ze 2 minuty. Na mecie okazało się, że był nim Czesław Wołujewicz z Nutraxa. To nie pierwszy raz kiedy się tniemy, pamiętam na pewno Czerwonak 2012 (wtedy ja wygrałem) i Dolsk z tego roku kiedy mnie dorżnął jak prosiaka gdy miałem zgon gdzieś około 60-tego kilometra.
Na mecie mnóstwo znajomych – dawno nie widziany Jacgol, z3Waza (tym razem startował tylko w rajdzie rodzinnym razem ze swoją młodzieżą), Młodzik, Hulaj, Zibi, oczywiście JP. A makaron miałem zaszczyt zjeść ramię w ramię z samym Gogolem:), który zapowiedział, że za 2 tygodnie w Złotowie będzie tak samo jeśli chodzi o przewyższenia. Przekonał mnie:)
Czas: 3:53:37
Open: 40/101 (93 ukończyło)
M3: 14/31 (28 ukończyło)
Strata do zwycięzców (M2 - Tecław, M3 - Górski): 45:26
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Kaczmarek Electric Sulechów
d a n e w y j a z d u
28.00 km
26.00 km teren
01:04 h
Pr.śr.:26.25 km/h
Pr.max:44.50 km/h
Temperatura:26.0
HR max:190 (100%)
HR avg:165 ( 86%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Nie szło mi dziś, nie mój dzień..
Na sekundy przed startem odkrywam, że mam mało powietrza w przedniej oponie. Dopompowałem ale potem cały czas miałem wrażenie, że na flaku jadę. A tak naprawdę do flak był dziś w udach. Nie dawałem rady utrzymać się w kolejnych pociągach. Tętno 170, wydaje mi się, że szybko jadę a ciągle mnie ktoś dogania i przegania.
Łańcuch spadł 2 razy - raz do środka, raz na zewnątrz i to by było tyle jeśli chodzi o moją sprytną regulację:(.
Licznik przestał działać. Przelała się fala goryczy, miałem dość i zjechałem na mini, stchórzyłem, wymiękłem, teraz żałuję. Przede mną było mnóstwo Goggli więc uznałem, że w drużynówce i tak nie pomogę a okazuje się, że jednak mógłbym:(.
Pierwsze mini w życiu, mam nadzieję, że prędko się nie powtórzy. Co ciekawe, na ostatnich 5 km odzyskałem wigor, w końcu ja kogoś wyprzedziłem i po raz pierwszy od czasu pomiarów wbiłem się na tętno 190. Czyli jednak była szansa, że mnie odetka na kolejnych rundach.
Trasa fajna ale mnie dziś każdy korzeń wqrwiał.
Rodman pozamiatał, a Krzychu86 przeszedł sam siebie - chapeaux bas za ten wynik. Czemu on nie jeździ w naszym teamie? Teraz jego cena na rynku transferowym na pewno poszła już w górę:-).
Widzę, że Jakub też pięknie pocisnął i coś czuję, że bym z nim dziś przegrał.
Jeden z tych dni kiedy człowiek zaczyna sobie zadawać pytanie o sens tej całej zabawy. Ale już mi przeszło, jutro chcę iść na trening!
No, co nas nie zabije, to nas wzmocni..
Dla porządku, wyniki:
czas: 1:04:33
Open: 92/451
M3: 30/139
Strata do zwycięzcy (open i M3 zarazem): 08:03
Good bikes!
Kategoria 20-50, Maraton, MTB