josip prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

Only for tough mothafuckers

Dystans całkowity:584.25 km (w terenie 255.00 km; 43.65%)
Czas w ruchu:24:31
Średnia prędkość:23.83 km/h
Maksymalna prędkość:64.80 km/h
Suma podjazdów:3285 m
Maks. tętno maksymalne:162 (85 %)
Maks. tętno średnie:130 (68 %)
Suma kalorii:9140 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:116.85 km i 4h 54m
Więcej statystyk

KE MTB Dziwiszów GIGA

d a n e w y j a z d u 59.90 km 58.00 km teren 04:41 h Pr.śr.:12.79 km/h Pr.max:64.80 km/h Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2499 m Kalorie: 4348 kcal Rower:Bestia
Niedziela, 13 sierpnia 2017 | dodano: 15.08.2017


Może nie rzeźnia w piekle, jak to niektórzy określają, ale łatwo nie było..

Mój pierwszy start w górach od 3 lat (sic!) Nocleg w domu rekolekcyjnym (to nie żart) w Wojcieszowie razem z Jackiem i silną ekipą Unit z Kalisza oraz Martombike z Poznania:)

Przed startem docierają do nas opinie o masakrycznie trudnej trasie. Traktujemy to z dystansem, jako element budowania emocji, w końcu z niejednego bufetu już się banany jadło, wszak my sieroty po Golonce, itd. Jednak trzeba przyznać, że przewyższenia na Giga (2400) robią wrażenie, szczególnie, że dystans jest stosunkowo krótki (ok. 60 km). No i obawiam się też trochę o podłoże po ostatnich deszczach. Całkiem zresztą słusznie, jak się potem okazało..

Start z tyłów drugiego sektora, obok mnie Adrian i Przemo. Od razu jest pod górkę i to ostro - miejscami >20%, tyle że asfalt. Trzymam koło Draba i razem do końca podjazdu wyprzedzamy sporo osób. Dalej Adrian nadal ciśnie bardzo mocno i odpuszczam, planuję jechać giga i takie tempo mnie zajedzie.

Ogólnie trasa nie jest jakoś wybitnie trudna technicznie, ale w bardzo wielu miejscach jest mokro, błotniście i grząsko, tor jazdy wąski, a koło co rusz ucieka gdzieś na bok. O dziwo, techniczne zjazdy idą mi bardzo dobrze, zdecydowanie częściej wyprzedzam, niż jestem na nich wyprzedzany, często przemykam obok ludzi prowadzących rower lub też zsuwających się na zablokowanych hamulcach. Tracę natomiast na szybkich szutrowych zjazdach. To siedzi w głowie, może jakaś trauma po glebie na Adventure 4 lata temu, nie wiem.. Z drugiej strony - jak się wywalę na technicznym zjeździe przy 20-30 km/h, to się poobijam, a jak mnie wyniesie na łuku przy 60 km/h, to będzie szpital (w najlepszym razie), więc może nie ma co się spinać.. Bo wiadomo, rodzina, robota, kredyt:):)

Przed rozjazdem mega/giga jest długi podjazd szutrem, ze zmiennym nachyleniem, ale nigdy bardzo stromym, czyli coś dla mnie. Tu łapię rytm i przesuwam się mocno w górę stawki. Mam też wrażenie, że na dłuższej prostej widzę przed sobą koszulki Martombike, tym bardziej chce się nacisnąć mocniej w pedały:)

Zaraz za rozjazdem - grzęzawisko, niby płasko ale nie idzie ruszyć. Potem fajny techniczny zjazd w lesie i dalej szutrówka w dół do asfaltu (jedyny taki odcinek na trasie, tak ze 2 km). Wreszcie zakręt 90 stopni na pole i zaczyna się jak dla mnie najtrudniejszy fragment maratonu. Droga prowadzi miedzą między polami, jest coraz bardziej stroma i nierówna. Wszyscy dookoła schodzą z roweru więc i ja zaczynam wypych. Przed lasem trochę łągodnieje, w lesie z kolei przeradza się w techniczny singiel, pod górę, z nachyleniem bocznym i korzeniami ukośnie do toru jazdy. Co rusz uślizg albo podpórka. Wreszcie wyjeżdżam z lasu, muszę się zatrzymać i przepuścić jadący z przeciwka quad-ambulans na sygnale. Teraz świetny zjazd po łące, z mini dropami, jest flow!, nawrotka na polną drogę, trochę błotka i… dluuuua i strooooma łąka pod górę, czyli tzw. Szybowisko. Lepiej nie patrzeć w górę, gdzie majaczą miniaturowe z tej odległości sylwetki innych zawodników, bo można się zniechęcić. Cóż.., młynek, rytm i skupienie na obrazie przedniego koła. Wjeżdżam mniej więcej do 2/3, potem wybieram wypych, bo prędkość ta sama, a nogi się jeszcze przydadzą, he he. Ewidentnie brakuje mi zębatki 36 z tyłu, bo przełożenie 24x32 jest za twarde na takie podjazdy.

Na szczycie szybowiska, bufet tam był
Na szczycie szybowiska, bufet tam był.

No dobra, w końcu się wdrapałem. Czyli pora na zjazd, wpierw po łące, potem trochę płaskiego w lesie i fajne serpentyny z otwierającym się genialnym widokiem na Jelenią Górę i grań Karkonoszy w tle. Jednak nie długo nam było dane nacieszyć nim oczy, gdyż trasa znów zaczęła się wspinać, ponownie zboczem Szybowiska. Tym razem nie wjeżdżamy na szczyt ale trawersujemy łąkę rozciągająca się pod nim, jest jedna kałuża, w którą oczywiście wpadam prawym butem, zmęczenie.. Kolejny zjazd, tym razem trasą downhillową, są bandy i dropy, które rzecz jasna omijam. Ale i tak poczułem flow i to aż za mocno. Moment nieuwagi i gleba na dwóch ukośnych korzeniach. Kierownica wbija mi się w kolano a lewe udo uderza z impetem w korzeń. Auć, boli.. Przez moment myślę, że to koniec wyścigu, nie bardzo mogę się podnieść. Wtem nadjeżdża Jacek, a myślałem, że jest przede mną (okazało się, że chwilę wcześniej przestrzelił zakręt). Pyta czy wszystko ok.
Nie wiem, ale wstaję i jadę dalej. Jak to zwykle po glebie, jest usztywnienie na zjazdach, ale zwalczam je szybko, bo nie chcę, żeby mi Jacek za bardzo odjechał. Trochę jednak zyskuje dystansu + jeszcze parę osób mnie wyprzedza na zjeździe. Z kolei na podjeździe mocno przeszkadza stłuczone udo, ale cóż - trzeba rozjechać.

Trzeci podjazd na Szybowisko, tym razem jest tam ulokowana premia lotna Superior. Na górze wyprzedza mnie ktoś z Volkswagena, a ja z kolei prawie doganiam Jacka. Na zjeździe mi potem nieznacznie ucieka, ale nie na tyle, żebym nie widział, że wjeżdża na drugą pętlę, co i ja czynię.

No i teraz to samo co przedtem, tyle, że na większym zmęczeniu. Tym razem obyło się bez gleby, ale za to wypadł mi bidon, świeżo napełniony wodą na bufecie, więc zdecydowałem, że warto się po niego cofnąć (około 200 metrów). W tym czasie dogoniła mnie Małgorzata Zellner, którą wyprzedzałem na początku wyścigu (startowała z sektora elity, a więc 4 minuty przede mną). Potem tasowałem się z nią niemal do samej mety. Jechała bardzo mocno, udało nam się wyprzedzić kilka osób, w tym JPBike’a, którego łapały skurcze.

Na koniec org zafundował nam coś, czego nie powstydziłby się sam Golonko. Mianowicie, gdy już wspięliśmy się z powrotem na Łysą Górę i słychać było głos spikera w miasteczku zawodów, trasa odbiła w lewo i zaczął się ostry zjazd, wpierw po łące, a potem stromą ścieżką przez las. Potem podjazd (a właściwie to momentami wypych), jakaś błotna masakra i wspinaczka serpentynami po stoku narciarskim do, ulokowanej wyżej niż start, mety. Linię tejże przekraczam zj..any jak pies. Ponad 4,5 godziny na trasie! Nie pamiętam kiedy ostatnio tak długo jechałem. A przecież dystans to niespełna 60 km. To trochę mówi o skale trudności tego wyścigu. Nawet czołówka jechała blisko 3,5 godziny, co daje średnią 17-18 km/h..

Ostatnie metry przed metą, udo boli
Ostatnie metry przed metą, udo boli.

Po chwili dotarł również Jacek, a na mecie czekała już na mnie reszta teamu, która jechała mega. Wszyscy świeżutcy i tryskający energią (Adrian w szczególności), czego nie da się powiedzieć o mnie:)
Ale warto było! 100% MTB czyli upodlenie, które na długo zostanie w pamięci.

Oficjalnie wygląda to tak:

Czas: 4:41:03
Open: 49/62
M3: 10/13
Strata do zwycięzcy (P. Rozwałka): 1:20:41

Czyli generalnie w ogonie i z kolosalną stratą, ale dobrze sobie czasem przypomnieć gdzie ma człowiek miejsce w szeregu, he he. Poza tym, był limit wjazdu na pętlę, a połowa tych, co ukończyli, to elita. Na pocieszenie pozostaje mi fakt, że zostałem team liderem pod względem zdobyczy punktowej:)


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB, Only for tough mothafuckers

Maraton Michałki 2016

d a n e w y j a z d u 100.00 km 97.00 km teren 04:08 h Pr.śr.:24.19 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:786 m Kalorie: 3747 kcal Rower:Bestia
Sobota, 24 września 2016 | dodano: 26.09.2016

Piąte giga w Michałkach ukończone, taki mały jubileusz:)
Trasa wyjątkowo trudna w tym roku ze względu na panującą praktycznie cały wrzesień suszę. Piach, piach i jeszcze raz piach, nie tylko pod kołami, ale również w oczach, uszach, na okularach.. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek trzeba było tyle razy butować na podjazdach. Nawet na ostatnich 20 km, z reguły prostych i bardzo szybkich, trzeba było cały czas uważać i umiejętnie wybierać tor jazdy, żeby się nie zakopać.

Wreszcie udało mi się ruszyć gdzieś z 4-5 rzędu,  a nie z czarnej d... za trybuną. Dzięki temu nie musiałem gonić jak wariat na pierwszych asfaltowych kilometrach, tylko spokojnie sobie kręciłem >40 km/h w peletonie. W ogóle obiecałem sobie, że nie dam się podpalić na początku, żeby mnie potem bomba nie dopadła. I tak jechałem - mocno, ale bez szaleństw. O dziwo, utrzymywałem się cały czas w mocnej grupie, znaczy nóżka podawała. Raz nawet przestrzeliłem zakręt razem z grupką 10 osób, na szczęście ci z przodu szybko się zorientowali, więc w sumie straciłem nie więcej niż minutę.

Po rozjeździe mega/giga stawka oczywiście mocno się przerzedziła. Na piaszczystych wydmach dogoniłem Tomka Urbanowicza, Jakuba Ryckowskiego z Cellfastu i jednego gościa w koszulce "Bartas Pniewy". Gdy, jak mi się zdawało, najtrudniejszy fragment był za nami, postanowiłem sięgnąć po żel, bo to już blisko 30 km. Akurat wtedy "Bartas" postanowił się zerwać, no to pozostała dwójka wzięła się za spawanie, a ja za nimi, z otwartym, wpół skonsumowanym żelem w łapie. Zjazd,chwila nieuwagi, przednie koło ustawia się bokiem w piaskownicy i jebut! Niby miękko ale i tak kiera się przekrzywiła, pompka wypadła, a mój własny rumak pokazał mi co sądzi o takim traktowaniu przydzwaniając mi w łeb. Bez kasku mogło być niewesoło, a tak to nawet nie za bardzo poczułem.

Akurat jak się pozbierałem, to nadjechała kolejna grupka, więc czym prędzej się podczepiłem. Jak się miało okazać, był to zalążek pociągu, którego główne wagony miały jechać razem przez kolejne 70 km aż do mety. Ze znanych mi osób, to była w nim Magda Hałajczak. Ja miałem lepsze i gorsze momenty - od roli lokomotywy przez dobre 5 kilometrów, po rozpaczliwe gonienie gdy już mi się wydawało, że zostałem sam po kolejnym zakopaniu się w jakimś piachu. Generalnie, piach zdawał się mi przeszkadzać bardziej niż innym. Nie wiem, czy za ciężki jestem, mam za wysoko środek ciężkości, czy po prostu nie umiem jeździć:)

Tak czy inaczej nasz pociąg szybko tory (czy inaczej tych, co przeholowali z tempem na początku) łykał. Doszliśmy między innymi trójkę, z którą jechałem przed glebą czy Marcina Hermatowskiego.
W Kuźnicy Żelichowskiej wreszcie kawałek asfaltu i można sięgnąć po batona, bo już mnie zaczęło ssać w żołądku, a to bardzo zły objaw jest, niedobry. Od razu power wrócił, bo na brukowym podjeździe bez trudu zerwałem wszystkich. Pojawiła się nawet szalona myśl o samotnej ucieczce 70 km do mety, ale chwilę później trochę się zamotałem w szuwarach i już byli za mną, a kolejną chwilę później to już nawet przede mną. I znów trzeba była gonić, spawać, i tu chylę czoła przed wspomnianą już wcześniej Magdą H., która wykonała całą czarną robotę.

Grupka zaczęła się rwać na ostatniej długiej, szutrowej prostej. Dwóch uciekło, dwóch zostało z tyłu. Ja kręciłem jako ostatni z 7-osobowej ekipy. To nie był dobry pomysł, przed wjazdem w kartoflisko, ale miałem już konkretnie dość. Na tych kurwidołkach jadąca przede mną Hałajczakowa puściła koło i zanim pojawiło się miejsce na wyprzedzenie jej, już było za późno. Na stadionie przy świetnym dopingu mojej narzeczonej:) i kumpli z teamu próbowałem jeszcze dojść jednego mastersa, ale zabrakło z 10 metrów.

Na metę wpadłem jak to zwykle w Michałkach wyj....y jak koń po westernie:) na 23 miejscu open i 11 w M3. Co ciekawe do 7-ego w kategorii straciłem raptem 20 sekund, do szerokiego pudła jakieś 2,5 minuty. Tyle co nic, na takim dystansie. W ogóle obsada na giga rekordowo liczna i wyjątkowo mocna w tym roku - Kaiser, Kasprzak, Krzywy, Banach, Oleszczuk, Kołodziejczyk.. Sołtys:):)

Okazuje się też, że wykręciłem swój personal best, z czasem 4:08:59, czyli o 5 minut szybciej od dotychczas mojego najlepszego startu w 2014. I to pomimo trudniejszych warunków, gleby, itd.. Czyli cały czas progres jest - to cieszy. Dla porównania, zwycięzca - Andrzej Kaiser miał 2 lata temu czas minimalnie lepszy od tegorocznego (3:31:27), a przecież jechał w bardzo mocnej w/w czołowej 6-ce, czyli po zmianach jak zakładam.

Open: 23/75
M3: 11/34

Track ze Stravy (coś ten czas dziwnie krótki, pewnie się autopauza załącza przy niskich prędkościach albo butowaniu):


P.S. Widział ktoś jakieś zdjęcia z trasy poza galerią best off od Fotomtb?


Good bikes!



Kategoria 50-100, Maraton, Only for tough mothafuckers

Na piwko do Bieździadowa

d a n e w y j a z d u 176.00 km 0.00 km teren 05:40 h Pr.śr.:31.06 km/h Pr.max:55.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Kolarzówka
Sobota, 25 sierpnia 2012 | dodano: 25.08.2012

Wstępnie ustawiłem się z Marcinem aka z3waza ale w ostatniej chwili na wycieczkę dopisał się również Rodman. I stało się jasne, że to raczej nie będzie tlenik:).

Spotkaliśmy się wszyscy w Tulcach i stamtąd pognaliśmy na Środę, gdzie średnia była pod 34 km/h ale niestety mój licznik zaczął wtedy wpierw przecinać, a potem na jakieś 50 km w ogóle odmówił współpracy.

My zaś polecieliśmy przez Miłosław i Pyzdry (popas) do Żerkowa. Dwie premie górskie - w Raszewach i przed Żerkowem padły łupem Rodmana, który ma łydę jak sam Alberto:)
Mieliśmy już wtedy ok. 100 km w nogach, więc zapadła decyzja, że odwiedzamy knajpkę w Bieździadowie. Okazuje się, że Rodman ma tam status celebryty:) My z Zygusiem popijaliśmy sobie tylko spokojnie piwko ze zdziwieniem przyglądając się kolejnym bywalcom, którzy ochoczo się z nami witali.

Dobrze, że powrót był krótszą drogą bo już czułem nogi, nawet nie od samego dystansu ale od tempa, dyktowanego od tego momentu właściwie niemal wyłącznie przez niezmordowanego Rodmana. Jeszcze tylko uzupełnienie płynów w Środzie i tu się rozstaliśmy z Marcinem, który pokręcił na Kostrzyn a ja podciągnąłem Rodmana do Tulec:) Końcówka samotna i spokojna czyli około 30-31 km/h, niesamowita jest ta szosa!

No, to chrzest bojowy nowego roweru zaliczony!

Dystans wpisuje na podstawie bikemapy i porównania z licznikami kolegów. Czas orientacyjny, żeby się średnia zgadzała.

Wielkie dzięki Panowie za świetnie spędzoną sobotę i do następnego! Oby wkrótce.

A trasa wyglądała o tak:




Good bikes!


Kategoria Only for tough mothafuckers, Szosa

Siarczyście

d a n e w y j a z d u 32.30 km 20.00 km teren 01:29 h Pr.śr.:21.78 km/h Pr.max:33.10 km/h Temperatura:-6.0 HR max:162 ( 85%) HR avg:130 ( 68%) Podjazdy: m Kalorie: 1045 kcal Rower:Lover
Sobota, 28 stycznia 2012 | dodano: 28.01.2012

Taa, zachciało mi się bawić w polarnika. W sumie nie było tak źle, najgorzej z palcami u rąk - musiałem się kilka razy zatrzymać i je rozgrzać. Poza tym, pod koniec skostniały mi też paluchy u nóg.

Buff zdał egzamin, z tym, że na takie warunki pewnie lepsza byłaby kominiarka.

No i w końcu wypróbowałem też prezent gwiazdkowy czyli licznik polara z pulsometrem (stąd dane np. o spalonych kaloriach). Wszystko działa pięknie tylko w jednym momencie jakby oszalał i nagle ze 158 pokazał mi tętno 202:), i zaraz wrócił do poprzedniego wskazania. A może to automat (tzw. own zone) określił mojego maksa? Bo po raz pierwszy jechałem z tym pulsakiem i na początku w ogóle jakieś dziwne rzeczy pokazywało, np. hr poniżej 70 bpm przez pierwsze 2 kilometry... Tak czy inaczej, wpisuję maksa na podstawie obserwacji, bez brania pod uwagę tego "skoku".

Trasa to standard przez Rusałkę i Strzeszynek do Kiekrza. Powrót przez Wolę i potem Bukowską, Przybyszewskiego, Grunwaldzką. Dawno nie byłem w tamtych rejonach - buduje się! A w okolicach Roosevelta i Mostu Dworcowego to już w ogóle jeden wielki plac budowy, i dobrze!

Całkiem sporo bikerów jak na te warunki mijałem, zdaje się też, że gdzieś mi Ryszard z Rybczyńskich mignął.

Ale nie wiem czy jutro też się skuszę... przede wszystkim musiałbym mieć rękawice, takie do co najmniej -20 bo na rowerze wyjątkowo mocno dostaje się po łapach.


Good bikes!


Kategoria 20-50, Only for tough mothafuckers

TTR-N Okonek - Poznań

d a n e w y j a z d u 216.05 km 80.00 km teren 08:33 h Pr.śr.:25.27 km/h Pr.max:54.00 km/h Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lover
Niedziela, 30 października 2011 | dodano: 30.10.2011



Dałem radę! Było naprawdę grubo, kto nie pojechał - niech żałuje.

Relacja i zdjęcia będą. Jak dojdę do siebie:-)

***************************************************
edit:

Pobudka o 4:25 bo nie miałem pewności czy aby przypadkiem czas w komórce sam się nie przestawi. Nie przestawił się, więc teoretycznie miałem jeszcze godzinkę na dospanie ale to już bardziej taka nerwowa drzemka z tego wyszła.
Wmusiłem w siebie makaron, ubrałem się i na dworzec. Dziecko się obudziło i spytało tylko: "Mamusiu, czemu tatuś idzie na rower tak w nocy?":-) No tatuś już tak ma...

Na dworzec docieram jako jeden z ostatnich - są już główni organizatorzy (Mike i PioTrek), Marc, Młodzik, poznaję też mastersa Jacka oraz Gabora. W kolejce po bilet przede mną stoi gość w dżinsach i ze starym rowerem miejskim z koszyczkiem. On nie może być z tej samej wycieczki - myślę sobie. Ale kupuje bilet do Okonka, hmm...

Mimo, że skład wygląda jakby pamiętał wczesnego Gierka i obył się bez mycia okien przez cały ten czas - podróż mija szybko przy pogaduchach na tematy (a jakże!) rowerowe, ale również (o zgrozo!)... motoryzacyjne. W wagonach śmierdzi ale przynajmniej jest ciepło.

W Okonku na peronie czeka na nas 4-osobowa ekipa ze Złotowa, która zamierza nam towarzyszyć na pierwszym odcinku trasy przez malownicze lasy wzdłuż Gwdy. Nas z Poznania przyjechało 10-ciu, no przynajmniej tylu wysiadło z pociągu:-)
Jedziemy 3 kilometry na start trasy i tam trzaskamy pamiątkową fotkę:

Ten najbardziej wyrośnięty w środku to ja:) (copyright: Sławek Dereszowski)

Początek dosyć piaszczysty, z jedną zmarszczką. Dojeżdżamy do drogi nr 22 i tam czekamy na wszystkich. Brakuje tylko kolegi z koszyczkiem. Podobno zrezygnował i postanowił, że pojedzie jednak do dziewczyny do Szczecinka. Dzwonimy do niego, żeby to potwierdził. Potwierdza, uff, czyli jest szansa, że jednak dojedziemy do Poznania przed 1 listopada. A ponoć gość ma w domu, kilkanaście rowerów, w tym jednego wypasionego 29-era... No comments.

Zaczyna się najbardziej malowniczy fragment trasy - wzdłuż rzeki Gwdy oraz jezior na jej szlaku. W pięknych barwach jesieni i z mgiełką unoszącą się nad wodą wszystko to wygląda obłędnie. Jednocześnie szlak jest dość trudny, nierówny, momentami piaszczysty i ze zwalonymi gałęziami - po 20 kilometrach licznik pokazuje średnią w okolicach 22 km/h.
A tu sobie śmigamy z Markiem po akurat łatwiejszym odcinku trasy:

Copyright: Sławek Dereszowski

Docieramy do zniszczonego przez Niemców i rozkradzionego przez Sowietów mostu kolejowego na Gwdzie w okolicach Jastrowia:


Dalej trasa robi się łatwiejsza - ubite leśne dukty a nawet asfalty. Mijamy Osówkę (piękny kościółek szachulcowy) i Tarnówkę. Po około 45 km. odłącza się ekipa ze Złotowa (dzięki chłopaki!). My jedziemy dalej - wpierw leśną autostradą z szutru a następnie dłuuugą asfaltową ścieżką rowerową do Piły. W Pile kierujemy się na dworzec (69 km), gdzie jeszcze jeden uczestnik postanawia kontynuować podróż powrotną już PKP. My z kolei stołujemy się w barze Chiński Wok, który serwuje tak tradycyjne dania kuchni chińskiej jak zapiekanka, hamburger czy pierogi. Za to kawka jest wyśmienita - z ekspresu (sic!) i za 3 złote (sic!). Zapiekanka to klasyk gatunku z takich miejsc, pomarańczowy keczup, tłusty majonez, rozmrożone pieczarki i coś a la ser. Ale posiada 2 wielkie atuty - jest ciepła i ma chyba z 1000 kalorii.

Mają do nas dołączyć dwaj mocni kolarze tj. bracia Zbyszek i Wojtek Wiktor ale ciągle gdzieś się gubią. Ruszamy więc póki co w 8 kierując się na Trzciankę.
Posileni, na asfalcie jedziemy żwawo, w niemal wzorcowych zmianach. Prędkość około 30 km/h, kilometry mijają szybko. Gdzieś za Łomnicą dochodzą nas w końcu Zbyhoo i Wojtek. Oj te lokomotywy okażą się jeszcze nieocenione.

W Trzciance ruch jak na Marszałkowskiej - jedni właśnie wyszli z mszy, inni spieszą na cmentarz. Nasz kolorowy i profesjonalny na oko peleton wzbudza sensację - dziewczęta rzucają kwiaty i te sprawy:-)
Przed Czarnkowem mam kryzys. Zgodnie z moimi przewidywaniami nadchodzi on wtedy kiedy mam już dużo w nogach (120 km) i jeszcze dużo do zrobienia (około 80 km, jak mi się wydaje), to efekt psychologiczny. Jadę schowany gdzieś w środku peletonu, starając się trzymać tor jazdy i tęsknie wypatrując charakterystycznego mostu na Noteci. W końcu jest - most a niedługo potem także przerwa żywieniowa pod sklepem koło rynku. Jak dla mnie - wybór w Czarnkowie może być tylko jeden! Ciemne noteckie stawia mnie na nogi:-)

Po tym postoju w wielu wstępują nowe moce - Wojtek, Piotrek i Staszek robią sobie wyścig na podjeździe ul. Jesionową (14% nachylenia, jak wskazuje tabliczka). Reszta (w tym ja) spokojnie czeka na dole. Potem przebijamy się przez stromą ścieżkę z wąwozem wydrążonym przez spływającą glinianym podłożem wodę. Niezłe klimaty pod MTB mają w tym Czarnkowie, tylko, że niekoniecznie dla kogoś, kto ma już ponad 130 km w nogach.

Wyjeżdżamy na odsłonięte tereny - wpierw drogi polne, potem asfalt. Pod zacinający z ukosa wiatr nasz pociąg ustawia się w klasyczny wachlarzyk. Przyjemniej się robi w Puszczy Noteckiej. Tym bardziej, że GPS Marka pokazuje delikatny, 1% spad. Mam okazję porozmawiać trochę z Gaborem. To Węgier, mieszkający od 5 lat w Polsce. Prowadzi z powodzeniem sklep z ostrym kołem w Poznaniu (no tak, lanserów u nas nie brakuje, he he). Ze zdziwieniem dowiaduję się, że Budapeszt to "najlepsze na świecie miasto dla rowerów", otoczone górkami o wysokości 400-500 m.

Za Obrzyckiem na biwaku Daniele czeka na nas siostra Michała z gorącą kawą i herbatą. Chwała jej za to! Na licznikach już około 155 km - widać, że wyjdzie więcej niż 200. Robi się zimno i coraz ciemniej, szybko się zbieramy i ruszamy dalej już z włączonym lampkami (na razie tryb migający).
Za Baborówkiem, gdy kończą się latarnie, trzeba już włączyć pełną moc. Jestem naprawdę pod wrażeniem siły miotania lumenów bocialarki. Wychodzę na czoło, żeby oświetlać ciemność przed nami, mimo, że mocy w nogach daleko tej, która jest w latarce.

Szczerze mówiąc, od około 185-190 km mam już dość, jestem głodny ale nie mogę już patrzeć na batony czy czekoladę. Mijamy Rokietnicę, Kiekrz i wjeżdżamy w teren. Znowu wychodzę na przód, obok mnie Marek z bocialarką na kasku. Wrażenie jest piorunujące - jakby auto na długich jechało. Dałoby się grzać jak w dzień, gdyby nie to, że węgla już brakuje...
Jeszcze tylko Rusałka, Park Sołacki, szybki przejazd przez miasto i zmordowani ale z mega satysfakcją dojeżdżamy do Starego Marycha!

Pamiątkowa fota, uściski dłoni, obiecany atlas od marszałka i spadam do chaty.

WIELKIE PODZIĘKOWANIA I SŁOWA UZNANIA DLA WSZYSTKICH TOWARZYSZY TEJ WYPRAWY!

Ja pobiłem o ponad 60 km swój dystansowy personal best i nie sądzę, żebym jeszcze w tym roku go poprawił:-)

W domu czekała na mnie ciepła strawa (rosół i kotlety) oraz fotoreporterka:)

Daleko od drzwi nie zdołałem dojść, he he.

Good bikes!


Kategoria Only for tough mothafuckers