josip prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2016

Dystans całkowity:167.10 km (w terenie 160.00 km; 95.75%)
Czas w ruchu:07:22
Średnia prędkość:22.68 km/h
Maksymalna prędkość:61.90 km/h
Suma podjazdów:1519 m
Suma kalorii:6465 kcal
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:83.55 km i 3h 41m
Więcej statystyk

Maraton Michałki 2016

d a n e w y j a z d u 100.00 km 97.00 km teren 04:08 h Pr.śr.:24.19 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:786 m Kalorie: 3747 kcal Rower:Bestia
Sobota, 24 września 2016 | dodano: 26.09.2016

Piąte giga w Michałkach ukończone, taki mały jubileusz:)
Trasa wyjątkowo trudna w tym roku ze względu na panującą praktycznie cały wrzesień suszę. Piach, piach i jeszcze raz piach, nie tylko pod kołami, ale również w oczach, uszach, na okularach.. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek trzeba było tyle razy butować na podjazdach. Nawet na ostatnich 20 km, z reguły prostych i bardzo szybkich, trzeba było cały czas uważać i umiejętnie wybierać tor jazdy, żeby się nie zakopać.

Wreszcie udało mi się ruszyć gdzieś z 4-5 rzędu,  a nie z czarnej d... za trybuną. Dzięki temu nie musiałem gonić jak wariat na pierwszych asfaltowych kilometrach, tylko spokojnie sobie kręciłem >40 km/h w peletonie. W ogóle obiecałem sobie, że nie dam się podpalić na początku, żeby mnie potem bomba nie dopadła. I tak jechałem - mocno, ale bez szaleństw. O dziwo, utrzymywałem się cały czas w mocnej grupie, znaczy nóżka podawała. Raz nawet przestrzeliłem zakręt razem z grupką 10 osób, na szczęście ci z przodu szybko się zorientowali, więc w sumie straciłem nie więcej niż minutę.

Po rozjeździe mega/giga stawka oczywiście mocno się przerzedziła. Na piaszczystych wydmach dogoniłem Tomka Urbanowicza, Jakuba Ryckowskiego z Cellfastu i jednego gościa w koszulce "Bartas Pniewy". Gdy, jak mi się zdawało, najtrudniejszy fragment był za nami, postanowiłem sięgnąć po żel, bo to już blisko 30 km. Akurat wtedy "Bartas" postanowił się zerwać, no to pozostała dwójka wzięła się za spawanie, a ja za nimi, z otwartym, wpół skonsumowanym żelem w łapie. Zjazd,chwila nieuwagi, przednie koło ustawia się bokiem w piaskownicy i jebut! Niby miękko ale i tak kiera się przekrzywiła, pompka wypadła, a mój własny rumak pokazał mi co sądzi o takim traktowaniu przydzwaniając mi w łeb. Bez kasku mogło być niewesoło, a tak to nawet nie za bardzo poczułem.

Akurat jak się pozbierałem, to nadjechała kolejna grupka, więc czym prędzej się podczepiłem. Jak się miało okazać, był to zalążek pociągu, którego główne wagony miały jechać razem przez kolejne 70 km aż do mety. Ze znanych mi osób, to była w nim Magda Hałajczak. Ja miałem lepsze i gorsze momenty - od roli lokomotywy przez dobre 5 kilometrów, po rozpaczliwe gonienie gdy już mi się wydawało, że zostałem sam po kolejnym zakopaniu się w jakimś piachu. Generalnie, piach zdawał się mi przeszkadzać bardziej niż innym. Nie wiem, czy za ciężki jestem, mam za wysoko środek ciężkości, czy po prostu nie umiem jeździć:)

Tak czy inaczej nasz pociąg szybko tory (czy inaczej tych, co przeholowali z tempem na początku) łykał. Doszliśmy między innymi trójkę, z którą jechałem przed glebą czy Marcina Hermatowskiego.
W Kuźnicy Żelichowskiej wreszcie kawałek asfaltu i można sięgnąć po batona, bo już mnie zaczęło ssać w żołądku, a to bardzo zły objaw jest, niedobry. Od razu power wrócił, bo na brukowym podjeździe bez trudu zerwałem wszystkich. Pojawiła się nawet szalona myśl o samotnej ucieczce 70 km do mety, ale chwilę później trochę się zamotałem w szuwarach i już byli za mną, a kolejną chwilę później to już nawet przede mną. I znów trzeba była gonić, spawać, i tu chylę czoła przed wspomnianą już wcześniej Magdą H., która wykonała całą czarną robotę.

Grupka zaczęła się rwać na ostatniej długiej, szutrowej prostej. Dwóch uciekło, dwóch zostało z tyłu. Ja kręciłem jako ostatni z 7-osobowej ekipy. To nie był dobry pomysł, przed wjazdem w kartoflisko, ale miałem już konkretnie dość. Na tych kurwidołkach jadąca przede mną Hałajczakowa puściła koło i zanim pojawiło się miejsce na wyprzedzenie jej, już było za późno. Na stadionie przy świetnym dopingu mojej narzeczonej:) i kumpli z teamu próbowałem jeszcze dojść jednego mastersa, ale zabrakło z 10 metrów.

Na metę wpadłem jak to zwykle w Michałkach wyj....y jak koń po westernie:) na 23 miejscu open i 11 w M3. Co ciekawe do 7-ego w kategorii straciłem raptem 20 sekund, do szerokiego pudła jakieś 2,5 minuty. Tyle co nic, na takim dystansie. W ogóle obsada na giga rekordowo liczna i wyjątkowo mocna w tym roku - Kaiser, Kasprzak, Krzywy, Banach, Oleszczuk, Kołodziejczyk.. Sołtys:):)

Okazuje się też, że wykręciłem swój personal best, z czasem 4:08:59, czyli o 5 minut szybciej od dotychczas mojego najlepszego startu w 2014. I to pomimo trudniejszych warunków, gleby, itd.. Czyli cały czas progres jest - to cieszy. Dla porównania, zwycięzca - Andrzej Kaiser miał 2 lata temu czas minimalnie lepszy od tegorocznego (3:31:27), a przecież jechał w bardzo mocnej w/w czołowej 6-ce, czyli po zmianach jak zakładam.

Open: 23/75
M3: 11/34

Track ze Stravy (coś ten czas dziwnie krótki, pewnie się autopauza załącza przy niskich prędkościach albo butowaniu):


P.S. Widział ktoś jakieś zdjęcia z trasy poza galerią best off od Fotomtb?


Good bikes!



Kategoria 50-100, Maraton, Only for tough mothafuckers

Maraton LLR Jeziorki

d a n e w y j a z d u 67.10 km 63.00 km teren 03:14 h Pr.śr.:20.75 km/h Pr.max:61.90 km/h Temperatura:28.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:733 m Kalorie: 2718 kcal Rower:Bestia
Niedziela, 11 września 2016 | dodano: 14.09.2016

open: 19/36
M3: 10/16
czas: 3:19:24
Zwycięzca (M3 i open): 2:43:26

Mój pierwszy w życiu start w maratonie z cyklu Leszczyńskiej Ligi Rowerowej. Tzn. 5 lat temu jechałem w Osiecznej, ale wtedy wyścig ten jeszcze nie wchodził w skład ligi, chyba:).

Dojazd na miejsce z Olą, dzieciakami oraz Staszkiem, z którym dawno już nie startowaliśmy razem. Podróż upłynęła szybko i miło, pod znakiem rowerowych anegdot i przekomarzań, przerywanych  od czasu do czasu radosnym gaworzeniem, bądź mniej radosnym domaganiem się biszkopta z tylnych rzędów.

W sektorze startowym na mega ustawiła się dosłownie garstka zawodników, na oko nie więcej niż 40, ale po stopniu wycieniowania łydy widać było, że nikt tam się przez pomyłkę nie znalazł. Z asów rozpoznałem Macieja Kasprzaka i Sylwestra Swata, a do tego pokaźny zaciąg mocnych kolarzy z lokalnych leszczyńskich klubów. Trochę się nawet dziwiłem, że tak mało śmiałków skusiło się na mega, w końcu zapowiadany przez organizatora dystans 55 km nie wydawał się jakiś straszny. Taa…

Pierwsze kilometry po starcie są dosyć łatwe, raczej szutry i polne drogi. Prędkość około 30-35 km/h, bez większych problemów trzymam się w pierwszej, około 20-osobowej grupie, czyli czołówka to połowa stawki. Selekcja następuje dopiero około 10 kilometra na dość stromym podjeździe po ostrym skręcie w prawo. Na dole wyprzedzam Staszka, któremu spadł łańcuch i to jest ostatni moment, kiedy widzę go na trasie. Od tego momentu trzymam się 4 czy 5-osobowej grupki, w której jadą miejscowi. Widać jak bardzo pomaga im znajomość trasy, a ta robi się wyjątkowo ciężka. Niezliczona ilość sztywnych podjazdów wymagających wrzucenia młynka, technicznych zjazdów i ostrych zakrętów. Do tego sekcja XC z podjazdami agrafkami jak na Morasku (nachylenie boczne dodatkowo zwiększa trudność) i wąskim singlem na skraju naprawdę stromej, piaszczystej skarpy. Przechodzi mi przez myśl, że niefajnie byłoby tam zlecieć bo jak się potem wdrapać z rowerem z powrotem na trasę.

Na podjeździe
Na podjeździe © Josip

Na tej sekcji XC nieznacznie straciłem kontakt z moją grupką (tak techniczne i wąski odcinki to jednak nie jest moja domena), dlatego po jej przejechaniu rzucam się w pogoń. I gdy w końcu udaje mi się ich dojść, zaczyna się kolejny odcinek XC – znów wąsko, taśmy, a do tego zjazdy z dropami (są bypassy), rock garden itp. I znów zostaję delikatnie z tyłu. W dodatku dochodzi mnie czub mini - startowali 5 minut później a to już blisko 25-ty kilometr trasy. Niby nie jest źle, ale to zawsze dołuje, gdy w krótkim czasie wyprzedzi Ciebie około 10 zawodników. W dodatku zaczyna do mnie docierać jak ciężki będzie ten maraton, bo to cały czas dopiero pierwsza runda, na pewno wyjdzie więcej niż 55 km. Czuję, że może mi nie wystarczyć ani żeli ani picia w bidonach, bo temperatura jest pod 30 stopni.

Gonię, gonię
Gonię, gonię © Josip

Pod koniec pętli jeden z wyprzedzających mnie gości okazuje się być z mega, więc się sprężam i siadam mu na kole. Razem jedziemy kilka kilometrów i wjeżdżamy na drugą pętlę. W jednym miejscu zaliczam kąpiel błotną, na szczęście bez obrażeń czy strat w sprzęcie, nie licząc tarczy, która hałasuje jeszcze przez parę kilometrów (już myślałem, że wygiąłem). Szybko się jednak zbieram i czuję, że dobrze mi się kręci. Dochodzę kolegę sprzed błota i jeszcze jednego zawodnika. W trójkę dojeżdżamy do pierwszej, opisanej już wcześniej, sekcji XC na drugiej pętli. Tu niestety ziszcza się moja czarna wizja z pierwszego przejazdu. Na zmęczeniu łatwiej o błędy. Po sztywnym podjeździe na ścieżkę „graniową” ucieka mi kierownica, zahaczam barkiem o drzewko, tracę równowagę i lecę w dół skarpy, o shit! Zatrzymałem się jakieś 5 metrów niżej. Ponownie mam fuksa, bo nie uszkodziłem ani siebie, ani roweru, tylko wygrzebać się ciężko.Pomaga wystający korzeń. Wracam na trasę i od tej pory to już jest samotność długodystansowca.Co prawda na dłuższych prostych i na drugiej sekcji XC, widzę dwójkę, z którą jechałem przed metą, ale jestem już zbyt ujechany, żeby gonić po raz trzeci. Poza tym, poziom płynów w bidonie i cukrów we krwi, osiąga poziom ‘critically low’. Poratował mnie jeden wyprzedzany miniowiec. Swoją drogą, człowiek wyglądał na naprawdę wykończonego. W zamian za łyk z bidonu pocieszyłem go informacją, że „już blisko”, co nie było tak do końca prawdą. Zresztą sam miałem się o tym przekonać, kręcąc ostatnie kilometry już bardziej pod znakiem „daleko jeszcze?”, a nie ścigania się. Tym bardziej, że nikogo w promieniu kilometra za sobą nie widziałem.

Ostatnie metry przed metą, dubluję miniowców
Ostatnie metry przed metą, dubluję miniowców © Josip

Na metę dotarłem ujechany nie mniej niż po Michałkach czy górskich maratonach. Miejsce w środku stawki – przyzwoite, strata do pudła M3 w sumie niewielka – 17 minut, ale przy tym dystansie i łącznym czasie to daje jakieś 8%.


Good bikes!


Kategoria 50-100, Maraton, MTB