Maraton LLR Jeziorki
d a n e w y j a z d u
67.10 km
63.00 km teren
03:14 h
Pr.śr.:20.75 km/h
Pr.max:61.90 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:733 m
Kalorie: 2718 kcal
Rower:Bestia
open: 19/36
M3: 10/16
czas: 3:19:24
Zwycięzca (M3 i
open): 2:43:26
Mój pierwszy w
życiu start w maratonie z cyklu Leszczyńskiej Ligi Rowerowej. Tzn. 5 lat temu
jechałem w Osiecznej, ale wtedy wyścig ten jeszcze nie wchodził w skład ligi,
chyba:).
Dojazd na miejsce
z Olą, dzieciakami oraz Staszkiem, z którym dawno już nie startowaliśmy razem.
Podróż upłynęła szybko i miło, pod znakiem rowerowych anegdot i przekomarzań,
przerywanych od czasu do czasu radosnym gaworzeniem, bądź
mniej radosnym domaganiem się biszkopta z tylnych rzędów.
W sektorze startowym
na mega ustawiła się dosłownie garstka zawodników, na oko nie więcej niż 40,
ale po stopniu wycieniowania łydy widać było, że nikt tam się przez pomyłkę nie
znalazł. Z asów rozpoznałem Macieja Kasprzaka i Sylwestra Swata, a do tego pokaźny
zaciąg mocnych kolarzy z lokalnych leszczyńskich klubów. Trochę się nawet
dziwiłem, że tak mało śmiałków skusiło się na mega, w końcu zapowiadany przez
organizatora dystans 55 km nie wydawał się jakiś straszny. Taa…
Pierwsze
kilometry po starcie są dosyć łatwe, raczej szutry i polne drogi. Prędkość
około 30-35 km/h, bez większych problemów trzymam się w pierwszej, około
20-osobowej grupie, czyli czołówka to połowa stawki. Selekcja następuje dopiero
około 10 kilometra na dość stromym podjeździe po ostrym skręcie w prawo. Na
dole wyprzedzam Staszka, któremu spadł łańcuch i to jest ostatni moment, kiedy
widzę go na trasie. Od tego momentu trzymam się 4 czy 5-osobowej grupki, w
której jadą miejscowi. Widać jak bardzo pomaga im znajomość trasy, a ta robi
się wyjątkowo ciężka. Niezliczona ilość sztywnych podjazdów wymagających wrzucenia młynka, technicznych zjazdów
i ostrych zakrętów. Do tego sekcja XC z podjazdami agrafkami jak na Morasku
(nachylenie boczne dodatkowo zwiększa trudność) i wąskim singlem na skraju
naprawdę stromej, piaszczystej skarpy. Przechodzi mi przez myśl, że niefajnie byłoby
tam zlecieć bo jak się potem wdrapać z rowerem z powrotem na trasę.
Na podjeździe © Josip
Na tej sekcji XC
nieznacznie straciłem kontakt z moją grupką (tak techniczne i wąski odcinki to
jednak nie jest moja domena), dlatego po jej przejechaniu rzucam się w pogoń. I
gdy w końcu udaje mi się ich dojść, zaczyna się kolejny odcinek XC – znów wąsko,
taśmy, a do tego zjazdy z dropami (są bypassy), rock garden itp. I znów zostaję
delikatnie z tyłu. W dodatku dochodzi mnie czub mini - startowali 5 minut
później a to już blisko 25-ty kilometr trasy. Niby nie jest źle, ale to zawsze
dołuje, gdy w krótkim czasie wyprzedzi Ciebie około 10 zawodników. W dodatku
zaczyna do mnie docierać jak ciężki będzie ten maraton, bo to cały czas dopiero
pierwsza runda, na pewno wyjdzie więcej niż 55 km. Czuję, że może mi nie
wystarczyć ani żeli ani picia w bidonach, bo temperatura jest pod 30 stopni.
Gonię, gonię © Josip
Pod koniec pętli
jeden z wyprzedzających mnie gości okazuje się być z mega, więc się sprężam i
siadam mu na kole. Razem jedziemy kilka kilometrów i wjeżdżamy na drugą pętlę.
W jednym miejscu zaliczam kąpiel błotną, na szczęście bez obrażeń czy strat w
sprzęcie, nie licząc tarczy, która hałasuje jeszcze przez parę kilometrów (już
myślałem, że wygiąłem). Szybko się jednak zbieram i czuję, że dobrze mi się kręci.
Dochodzę kolegę sprzed błota i jeszcze jednego zawodnika. W trójkę dojeżdżamy
do pierwszej, opisanej już wcześniej, sekcji XC na drugiej pętli. Tu niestety ziszcza
się moja czarna wizja z pierwszego przejazdu. Na zmęczeniu łatwiej o błędy. Po
sztywnym podjeździe na ścieżkę „graniową” ucieka mi kierownica, zahaczam
barkiem o drzewko, tracę równowagę i lecę w dół skarpy, o shit! Zatrzymałem się
jakieś 5 metrów niżej. Ponownie mam fuksa, bo nie uszkodziłem ani siebie, ani
roweru, tylko wygrzebać się ciężko.Pomaga wystający korzeń. Wracam na trasę i od tej pory to już jest
samotność długodystansowca.Co prawda na
dłuższych prostych i na drugiej sekcji XC, widzę dwójkę, z którą jechałem przed
metą, ale jestem już zbyt ujechany, żeby gonić po raz trzeci. Poza tym, poziom
płynów w bidonie i cukrów we krwi, osiąga poziom ‘critically low’. Poratował mnie jeden wyprzedzany miniowiec.
Swoją drogą, człowiek wyglądał na naprawdę wykończonego. W zamian za łyk z bidonu
pocieszyłem go informacją, że „już blisko”, co nie było tak do końca prawdą.
Zresztą sam miałem się o tym przekonać, kręcąc ostatnie kilometry już bardziej
pod znakiem „daleko jeszcze?”, a nie ścigania się. Tym bardziej, że nikogo w
promieniu kilometra za sobą nie widziałem.
Ostatnie metry przed metą, dubluję miniowców © Josip
Na metę dotarłem
ujechany nie mniej niż po Michałkach czy górskich maratonach. Miejsce w środku
stawki – przyzwoite, strata do pudła M3 w sumie niewielka – 17 minut, ale przy
tym dystansie i łącznym czasie to daje jakieś 8%.
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
komentarze
w zasadzie każdy z Goggle''a Teamu ma tu jakieś rachunki do wyrównania :P
a co do skarpy to znam trochę te okolice (rok pobytu w Lesznie) i przyznam że jedyna spora którą kojarzę nie wróży miłych doznań...
ps. do zobaczenia na Michałkach !
Gratki za wytrwałość :)