Bike Adventure II etap
d a n e w y j a z d u
70.50 km
60.00 km teren
05:02 h
Pr.śr.:14.01 km/h
Pr.max:60.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2400 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Niby to dopiero drugi dzień ale oblicza jeźdźców przed starem malowały się wyjątkowo posępnie:).Twarzowcy przed startem 2 etapu
© Josip
BTW – ogłaszam konkurs na największego twarzowca tego zdjęcia. Mój typ: Rodman (pierwszy z lewej w stroju Emed).
Start honorowy spod dworca PKP a start lotny na leśnej drodze ku Cichej Dolinie. Na dzień dobry łańcuch nie chce mi zaskoczyć na odpowiedniej koronce z tyłu i od razu tracę z mozołem wystaną pozycję w czubie.
W ogóle z początku jedzie mi się ciężko, na stromych ścieżkach przekonuję się, że korba 2-rzędowa 40/28 jest za twarda na góry. Wymusza to jazdę siłową, utrudnioną dodatkowo przez śliskie podłoże (korzenie, trawa). Kilka razy muszę zejść i podbiec. Pierwszy zjazd jest taki, że by się go sam Golonko nie powstydził – wąwóz pełen mokrych liści, usiany uskokami 0,5 metra. Raczej sprowadzam niż zjeżdżam.
Wigor odzyskuję na pierwszym podjeździe na 2 mosty – długim, szutrowym, o nachyleniu nie większym niż 10%, na takich czuję się najlepiej. Udaje mi się przegonić kilka osób, mnie z kolei dogania jeden gość z czuba dystansu FUN i utrzymuję jego tempo. Po wjechaniu na przełęcz następuje bardzo szybki zjazd asfaltem w dół, potem sekcja techniczna z błotkiem i clue dnia czyli podjazd Drogą Chomontową. Tu znowu nadrabiam sporo pozycji, przesuwając się gdzieś w okolice top 50 open.Skupiony na manetkach
© Josip
Zjazd zielonym do Borowic nawet w miarę mi wychodzi (jedna niegroźna glebka), wydaje mi się, że jadę szybko ale i tak parę osób mnie przegania (ok, jeden miał fulla). Dalej trochę kluczymy jakimiś chęchami w okolicach Karpacza. Drugi bufet, tym razem zatrzymuję się skosztować pycha ciasteczek z ziarnem. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że nagle zaczęło lać. Nie padać tylko właśnie lać. W mgnieniu oka drogi zamieniły się w rwące potoki. Ledwo co widzę przez zachlapane okulary ale nie chcę ich zdejmować pamiętając o zaropiałych oczach po jeździe bez oksów dzień wcześniej. Jadę więc dosyć zachowawczo i znowu tracę kilka pozycji.
Na szczęście ulewa była tyleż intensywna, co krótkotrwała. Na 50-tym kilometrze pytam się kogoś z obstawy trasy ile do mety - 13 km. Ok, no to zaczynam finisz!:) Naprawdę genialnie mi się jechało tę dość długą końcówkę. Aż sam byłem zdziwiony zapasem sił. Po drodze mijam w locie znowu tych umęczonych do granic możliwości miniowców ale również kilka osób z Pro, każdego przy na tyle dużej różnicy prędkości, że nie łapią koła.
Meta podobnie jak start jest w lesie, na zjeździe. Tym razem od razu podchodzę do wozu technicznego z pytaniem o miejsce. 55 open, czyli gorzej niż wczoraj ale też i defektów i gleb było znacznie mniej tego dnia po drodze.
No dobra, myję się wstępnie w strumieniu:) i wracam od razu pod górę na kwaterę, nie zahaczając nawet o miasteczko zawodów. Na górze jest już Kłosiu, który ponoć gonił mnie przez cały wyścig (na tyle skutecznie, że wlał mi aż 17 min) i… Maks, który zdezerterował na FUN. W sumie, nic na siłę:)
Czas: 4:33:12
Open: 55/142
M3: 22/53
Strata do zwycięzcy (Andrzej Kaiser): 1:15:06
Good bikes!
Kategoria 50-100, Góry, Maraton
komentarze
I nie ma to jak finisz o długości 13 km, niczym na TdF i podjeździe na górę 1-szej kategorii :)