MTB
Dystans całkowity: | 13875.16 km (w terenie 10271.49 km; 74.03%) |
Czas w ruchu: | 709:37 |
Średnia prędkość: | 19.46 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.00 km/h |
Suma podjazdów: | 68803 m |
Maks. tętno maksymalne: | 190 (100 %) |
Maks. tętno średnie: | 172 (90 %) |
Suma kalorii: | 183534 kcal |
Liczba aktywności: | 339 |
Średnio na aktywność: | 40.93 km i 2h 05m |
Więcej statystyk |
KE MTB Nowa Sól GIGA
d a n e w y j a z d u
72.20 km
65.00 km teren
03:15 h
Pr.śr.:22.22 km/h
Pr.max:40.30 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1100 m
Kalorie: 2900 kcal
Rower:Bestia
Co tu dużo pisać, po prostu bardzo fajny maraton. Był flow na trasie (mimo ciut przydługawej dojazdówki), noga podawała na miarę aktualnych możliwości oraz obyło się bez gleb, kryzysów czy awarii.
I awansowałem do 1 sektora!
Z własnej jazdy byłem zadowolony, dopóki nie zobaczyłem wyników:)
Podsumowując:
+ kilka udanych ataków na podjeździe
+ trasa w swej zasadniczej pętli
+ giga towarzystwo w aucie (JPBike i Dawid)
- objechały mnie 3 kobiety (startowały z sektora elity, ale mimo wszystko…)
- puszczenie koła dwóm mastersom w samej końcówce i nie ma to tamto, ze lecieli prawie 40 km/h po asfalcie, że 4-ta godzina wysiłku itd
- przeciętny początek (jak zwykle..)
Na najbardziej stromym podjeździe, 2 pętla, już luźno:) © Josip
Z dziennikarskiego obowiązku:
Czas 3:15:01
Open: 50/67
M3: 11/12
Strata do zwycięzcy Open (M. Gil): 36:18
Strata do zwycięzcy M3 (B. Surowiec): 22:13
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
KE MTB Dziwiszów GIGA
d a n e w y j a z d u
59.90 km
58.00 km teren
04:41 h
Pr.śr.:12.79 km/h
Pr.max:64.80 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2499 m
Kalorie: 4348 kcal
Rower:Bestia
Może nie rzeźnia w piekle, jak to niektórzy określają, ale łatwo nie było..
Mój pierwszy start w górach od 3 lat (sic!) Nocleg w domu rekolekcyjnym (to nie żart) w Wojcieszowie razem z Jackiem i silną ekipą Unit z Kalisza oraz Martombike z Poznania:)
Przed startem docierają do nas opinie o masakrycznie trudnej trasie. Traktujemy to z dystansem, jako element budowania emocji, w końcu z niejednego bufetu już się banany jadło, wszak my sieroty po Golonce, itd. Jednak trzeba przyznać, że przewyższenia na Giga (2400) robią wrażenie, szczególnie, że dystans jest stosunkowo krótki (ok. 60 km). No i obawiam się też trochę o podłoże po ostatnich deszczach. Całkiem zresztą słusznie, jak się potem okazało..
Start z tyłów drugiego sektora, obok mnie Adrian i Przemo. Od razu jest pod górkę i to ostro - miejscami >20%, tyle że asfalt. Trzymam koło Draba i razem do końca podjazdu wyprzedzamy sporo osób. Dalej Adrian nadal ciśnie bardzo mocno i odpuszczam, planuję jechać giga i takie tempo mnie zajedzie.
Ogólnie trasa nie jest jakoś wybitnie trudna technicznie, ale w bardzo wielu miejscach jest mokro, błotniście i grząsko, tor jazdy wąski, a koło co rusz ucieka gdzieś na bok. O dziwo, techniczne zjazdy idą mi bardzo dobrze, zdecydowanie częściej wyprzedzam, niż jestem na nich wyprzedzany, często przemykam obok ludzi prowadzących rower lub też zsuwających się na zablokowanych hamulcach. Tracę natomiast na szybkich szutrowych zjazdach. To siedzi w głowie, może jakaś trauma po glebie na Adventure 4 lata temu, nie wiem.. Z drugiej strony - jak się wywalę na technicznym zjeździe przy 20-30 km/h, to się poobijam, a jak mnie wyniesie na łuku przy 60 km/h, to będzie szpital (w najlepszym razie), więc może nie ma co się spinać.. Bo wiadomo, rodzina, robota, kredyt:):)
Przed rozjazdem mega/giga jest długi podjazd szutrem, ze zmiennym nachyleniem, ale nigdy bardzo stromym, czyli coś dla mnie. Tu łapię rytm i przesuwam się mocno w górę stawki. Mam też wrażenie, że na dłuższej prostej widzę przed sobą koszulki Martombike, tym bardziej chce się nacisnąć mocniej w pedały:)
Zaraz za rozjazdem - grzęzawisko, niby płasko ale nie idzie ruszyć. Potem fajny techniczny zjazd w lesie i dalej szutrówka w dół do asfaltu (jedyny taki odcinek na trasie, tak ze 2 km). Wreszcie zakręt 90 stopni na pole i zaczyna się jak dla mnie najtrudniejszy fragment maratonu. Droga prowadzi miedzą między polami, jest coraz bardziej stroma i nierówna. Wszyscy dookoła schodzą z roweru więc i ja zaczynam wypych. Przed lasem trochę łągodnieje, w lesie z kolei przeradza się w techniczny singiel, pod górę, z nachyleniem bocznym i korzeniami ukośnie do toru jazdy. Co rusz uślizg albo podpórka. Wreszcie wyjeżdżam z lasu, muszę się zatrzymać i przepuścić jadący z przeciwka quad-ambulans na sygnale. Teraz świetny zjazd po łące, z mini dropami, jest flow!, nawrotka na polną drogę, trochę błotka i… dluuuua i strooooma łąka pod górę, czyli tzw. Szybowisko. Lepiej nie patrzeć w górę, gdzie majaczą miniaturowe z tej odległości sylwetki innych zawodników, bo można się zniechęcić. Cóż.., młynek, rytm i skupienie na obrazie przedniego koła. Wjeżdżam mniej więcej do 2/3, potem wybieram wypych, bo prędkość ta sama, a nogi się jeszcze przydadzą, he he. Ewidentnie brakuje mi zębatki 36 z tyłu, bo przełożenie 24x32 jest za twarde na takie podjazdy.
Na szczycie szybowiska, bufet tam był.
No dobra, w końcu się wdrapałem. Czyli pora na zjazd, wpierw po łące, potem trochę płaskiego w lesie i fajne serpentyny z otwierającym się genialnym widokiem na Jelenią Górę i grań Karkonoszy w tle. Jednak nie długo nam było dane nacieszyć nim oczy, gdyż trasa znów zaczęła się wspinać, ponownie zboczem Szybowiska. Tym razem nie wjeżdżamy na szczyt ale trawersujemy łąkę rozciągająca się pod nim, jest jedna kałuża, w którą oczywiście wpadam prawym butem, zmęczenie.. Kolejny zjazd, tym razem trasą downhillową, są bandy i dropy, które rzecz jasna omijam. Ale i tak poczułem flow i to aż za mocno. Moment nieuwagi i gleba na dwóch ukośnych korzeniach. Kierownica wbija mi się w kolano a lewe udo uderza z impetem w korzeń. Auć, boli.. Przez moment myślę, że to koniec wyścigu, nie bardzo mogę się podnieść. Wtem nadjeżdża Jacek, a myślałem, że jest przede mną (okazało się, że chwilę wcześniej przestrzelił zakręt). Pyta czy wszystko ok.
Nie wiem, ale wstaję i jadę dalej. Jak to zwykle po glebie, jest usztywnienie na zjazdach, ale zwalczam je szybko, bo nie chcę, żeby mi Jacek za bardzo odjechał. Trochę jednak zyskuje dystansu + jeszcze parę osób mnie wyprzedza na zjeździe. Z kolei na podjeździe mocno przeszkadza stłuczone udo, ale cóż - trzeba rozjechać.
Trzeci podjazd na Szybowisko, tym razem jest tam ulokowana premia lotna Superior. Na górze wyprzedza mnie ktoś z Volkswagena, a ja z kolei prawie doganiam Jacka. Na zjeździe mi potem nieznacznie ucieka, ale nie na tyle, żebym nie widział, że wjeżdża na drugą pętlę, co i ja czynię.
No i teraz to samo co przedtem, tyle, że na większym zmęczeniu. Tym razem obyło się bez gleby, ale za to wypadł mi bidon, świeżo napełniony wodą na bufecie, więc zdecydowałem, że warto się po niego cofnąć (około 200 metrów). W tym czasie dogoniła mnie Małgorzata Zellner, którą wyprzedzałem na początku wyścigu (startowała z sektora elity, a więc 4 minuty przede mną). Potem tasowałem się z nią niemal do samej mety. Jechała bardzo mocno, udało nam się wyprzedzić kilka osób, w tym JPBike’a, którego łapały skurcze.
Na koniec org zafundował nam coś, czego nie powstydziłby się sam Golonko. Mianowicie, gdy już wspięliśmy się z powrotem na Łysą Górę i słychać było głos spikera w miasteczku zawodów, trasa odbiła w lewo i zaczął się ostry zjazd, wpierw po łące, a potem stromą ścieżką przez las. Potem podjazd (a właściwie to momentami wypych), jakaś błotna masakra i wspinaczka serpentynami po stoku narciarskim do, ulokowanej wyżej niż start, mety. Linię tejże przekraczam zj..any jak pies. Ponad 4,5 godziny na trasie! Nie pamiętam kiedy ostatnio tak długo jechałem. A przecież dystans to niespełna 60 km. To trochę mówi o skale trudności tego wyścigu. Nawet czołówka jechała blisko 3,5 godziny, co daje średnią 17-18 km/h..
Ostatnie metry przed metą, udo boli.
Po chwili dotarł również Jacek, a na mecie czekała już na mnie reszta teamu, która jechała mega. Wszyscy świeżutcy i tryskający energią (Adrian w szczególności), czego nie da się powiedzieć o mnie:)
Ale warto było! 100% MTB czyli upodlenie, które na długo zostanie w pamięci.
Oficjalnie wygląda to tak:
Czas: 4:41:03
Open: 49/62
M3: 10/13
Strata do zwycięzcy (P. Rozwałka): 1:20:41
Czyli generalnie w ogonie i z kolosalną stratą, ale dobrze sobie czasem przypomnieć gdzie ma człowiek miejsce w szeregu, he he. Poza tym, był limit wjazdu na pętlę, a połowa tych, co ukończyli, to elita. Na pocieszenie pozostaje mi fakt, że zostałem team liderem pod względem zdobyczy punktowej:)
Good bikes!
Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB, Only for tough mothafuckers
Gogol MTB Czerwonak DNF
d a n e w y j a z d u
33.00 km
33.00 km teren
01:18 h
Pr.śr.:25.38 km/h
Pr.max:44.00 km/h
Temperatura:24.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:350 m
Kalorie: 1331 kcal
Rower:Bestia
Ech, wkurw taki, że pisać za dużo się nie chce.
Dojazd na miejsce tym razem rowerem, w sumie 17 km. Niby spokojnie, ale w okolicach Annowa troszkę się pogubiłem i trzeba było depnąć ponieważ z domu ruszałem o 10:05.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miał tak długą rozgrzewkę.
Start z 1 sektora i od razu ogień taki, że płuca bolą:) Parę osób mnie wyprzedza (m.in. mocni goście z Strefy Sportu, którzy startowali z dwójki), ale ogólnie nie jest źle - trzymam się koła Andrew Sypy, czy raczej grupki, która się wokół niego uformowała. Jest Mafia, gość z Pniew, którego kojarzę z Michałków z zeszłego roku, Robert Dulęba..
Tuż po starcie, jest moc! © Josip
Co rusz ktoś puszcza koło i muszę sam gonić, ale - o dziwo - udaje się. Wreszcie samotnie dochodzę grupkę, w której jadą m.in. Jan Zozuliński, Piotr Zellner i na czele nie kto inny jak nasz team leader, czyli Krzychu.
I właśnie w momencie gdy zamierzałem się przebić do przodu pociągu, żeby się Krzychowi pochwalić, że w nim jestem:) gotów do pomocy jak, nie przymierzając Kwiato dla Froome’a, he he, nagle zobaczyłem, że lewa korba trzyma się tylko mojego buta, ja pie!@#$%, f@#k, idź pan w ch#$!!
I po wyścigu, dziękujemy bardzo
Parę dni temu, w górach, łańcuch mi się tak zakleszczył między mufą, a korbą, że musiałem odkręcić tę drugą, żeby go wyjąć. Widać nie dość mocno skręciłem z powrotem, albo korbę, albo tę nakładkę do kasowania luzów, bo nie miałem właściwego klucza i zastosowałem domowy substytut.
Generalnie załamka, nie wiem co robić, do startu z powrotem jakieś 11 km, przecież nie będę szedł 2 godziny. Mijają mnie wszyscy z mega. Ci pod koniec sami pytają czy mi czegoś nie trzeba. Wreszcie jeden gość ma imbusa (dziękuję!), więc biorę się do roboty. Nadjeżdża sam Gogol na Miotle i mi pomaga (szacunek). Wygląda na to, że udało się naprawić. Akurat minęło nas mini pro, czyli za jakieś 2 minuty będzie tu czub mini M2. No to zabieram się z nimi, przynajmniej sobie trening zrobię. Okazuje się, że chłopaki nie dość, że nie dają zmiany, to jeszcze paru odpadło, jak zapodałem tempo. Szok! No to może sobie nawet całe mega pojadę, ostatni raczej nie będę:) Nic z tego, chwilę później łańcuch sam z siebie spada na młynek i nie chce wejść z powrotem na blat. Aha, to przez brak klucza do nakrętki kontrującej.
Dobra, pomłynkuję sobie na przełożeniu 24x11, to świetny trening kadencji. No więc jadę, jak na złość akurat jest z górki, ale już na płaskim przeganiam. A na podjeździe na Dziewiczą, to już w ogóle jak na autostradzie - lewy pas i nie wyłączam migacza. Fajnie, ale na zjeździe korba znów luźno lata. Kolejny dłuższy pit stop, bo ring z łożyskami nie chce dobrze wejść w mufę, dobrze, że mam akurat dużo drewnianych palików pod ręką (zrywkę robili) i udaje się wbić gada tam, gdzie jego miejsce.
Mijają wieki zanim znów wsiadam na rower, teraz na podjazdach to już jest slalom między pchaczami. Na zjazdach, tzn na killerze zresztą też. Na końcu rynny stoi i kibicuje Greg Hoffi z rodziną, też miał defekt, chyba łańcuch zerwał 100 m. po starcie. Za Dziewiczą się wypłaszcza, a ja znów na blat nie mogę wrzucić, czyli wracamy do treningu kadencji. Na 8 km 4-ta pauza. Tym razem wywalam jedną podkładkę od strony korby, może na dłużej starczy. Jest jakby lepiej, blat wchodzi.
Na Killerze © Josip
W międzyczasie mija mnie (tzn. formalnie dubluje) pierwszych 3 z mega, potem jeszcze 1, a gdy ruszam akurat nadjeżdża Bartek Kołodziejczyk. Trochę jest zaskoczony, ale go uspokajam, że ja po defekcie jestem. Noga u mnie w sumie całkiem świeża, więc postanawiam chłopakowi pomóc i daję mocną zmianę niemal do samej mety. Myślę, że mu to pomogło trochę bo akurat końcówka była miejscami odsłonięta i pod wiatr.
Na mecie puszczam Bartka przodem a sam kulturalnie zjeżdżam z trasy obok maty i idę do stolika sędziowskiego zgłosić DNF.
A teraz wnioski i przemyślenia z opisanych wyżej przygód:
- Nighy nie grzebać przy rowerze przed startem! Jak już absolutnie trzeba, to sprawdź wszystko co najmniej 3 razy.
- 17 kilometrów rozgrzewki to wcale nie jest za dużo. Wręcz przeciwnie, przynajmniej jestem od samego startu na wysokich obrotach i mi najfajniejsze pociągi nie odjadą. A jest to bardzo ważne gdyż..
- Różnice w prędkości na płaskim są bardzo niewielkie i jestem w stanie bez problemu utrzymać tempo zawodników, którzy normalnie wkładają mi na mecie co najmniej 5 minut.
- Trzeba jak najwięcej trenować wysoką kadencję. A na wyścigu po prostu wrzucić na blat i ją utrzymać, ha ha
- Można by spróbować raz kiedyś w końcu tego mini. Wygląda na to, że pudło w kategorii jest jak najbardziej w zasięgu (tylko nic nie mó
- wcie mocarzom z mojego teamu - niech mi nie psują zabawy i niech robią punkty do drużynówki, he he)
Kategoria 20-50, Maraton, MTB
Gogol MTB Chodzież
d a n e w y j a z d u
58.10 km
8.00 km teren
02:34 h
Pr.śr.:22.64 km/h
Pr.max:55.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1139 m
Kalorie: kcal
Rower:Bestia
Tym razem dojazd samotnie. Rano mam jakiś dziwny luz, z letargu wyrywa mnie dopiero telefon od Staszka Walkowiaka, który jest już na miejscu (a jedzie mini) podczas gdy ja dopiero.. kończę śniadanie:) A jeszcze muszę zatankować. Dodatkowo parking jest zlokalizowany dość daleko od biura zawodów, w efekcie - do sektora wbijam na 15 minut przed startem, a za rozgrzewkę mam właśnie jedynie dojazd z parkingu.
No i trochę się ten brak rozgrzewki zemścił, albo - jak twierdzi Adrian - taka już jest specyfika silników dieslowskich.
W każdym razie początek mam jakiś niemrawy, nawet na długim asfaltowym podjeździe nie widać żebym jakoś specjalnie odrabiał. A po wjeździe w teren jest jeszcze gorzej. Dyszę ciężko i pot się leje do oczu. To na stromych, interwałowych podjazdach, jest ciężko, ale przynajmniej nie tracę. Czego nie można powiedzieć o zjazdach. Nie jadę jakoś bardzo ostrożnie ale mimo wszystko lampka się czasem zapala i naciskam na hample. Inni najwyraźniej tego nie robią:)
Wreszcie, około 15 kilometra zaczynam łapać swój rytm. Zbliżam się do trójki przede mną, ale wtedy zaczyna się sekcja roller coster i znowu mi odjeżdżają. Kręcąc cały czas sam, dojeżdżam do stawów. Długie proste, częściowo pod wiatr, to nie są najlepsze okoliczności do jazdy w pojedynkę. Pod koniec dochodzi mnie 5 -osobowy pociąg. No dobra, razem będzie raźniej gonić:)
To chyba początek drugiej pętli. Ci z tyłu właśnie mnie doszli, nie na długo:) © Josip
Druga pętla idzie już lepiej. Znowu widzę trójkę, którą ostatni raz w zasięgu wzroku miałem przed roller costerem. Doganiam ich wreszcie, ze znanych mi osób jedzie w niej Mafia. Z kolei Ci, co mnie wcześniej doszli, teraz puszczają koło. Na podjeździe na Gontyniec robię przewagę, żeby mi potem na zjazdach znowu nie uciekli. Plan się powiódł:) Przy okazji, doganiam też Tomasza Kaczmarka z Thule. Potem wspólnie doganiamy jeszcze 2, w tym Mateusza Hermatowskiego z Chodzieży.
Wreszcie jakaś fota w stójce i bez rybki:) © Josip
Zaczyna się dublowanie miniowców, momentami niebezpieczne na stromych i krętych singlach. Ekipa nam się lekko rwie, ale ostatecznie 5-osobowa grupka zjeżdża się do kupy na odcinek wśród stawów. Ciśniemy po zmianach, tzn. Mafia, ja i jeszcze jeden koleś, bo reszta się opierdala. Znowu las, do mety jakieś 6 km, no dobra, tydzień temu przegrałem finisz z grupki, więc dziś wypróbujemy inny wariant. Pamiętam, że będzie jeszcze jedna ścianka, po niej krótki zjazd i poprawka. No to łyk z bidonu, bo potem może nie być już okazji i jazda przez moment na 2-3 pozycji.
W końcu jest ścianka - redukcja, młynek a la Froome i atak! Przed szczytem jeszcze poprawka ze stójki. Oglądam się, zostali, tak jest! Do mety 2 km, tętno pewnie ze 185 ale adrenalina niesie. Tego już nie oddam. No chyba, że się wyłożę na zakręcie w piaskownicy, ale nie, udało się:). To był atak na top 30 open, jak się okazuje. Nieźle, ale mimo wszystko apetyt miałem większy. Szkoda tego ospałego początku, bo myślę, że mogło być ciut lepiej. Cieszy natomiast, że to już kolejny start w tym sezonie bez odcięcia czy większego kryzysu na drugiej pętli. Wręcz przeciwnie, odrobiłem 8 pozycji względem drugiego międzyczasu. Dbałem o regularne pociąganie z bidonu i suplementację żelami, więc i mocy starczyło do samego końca. Strata do zwycięzców większa niż ostatnio, chociaż procentowo wychodzi podobnie. Poza tym, to typowe - im trudniejsza trasa, tym większa strata.
Czas: 2:34:05
Open: 28/119 (6 DNF)
M3: 10/39 (1 DNF)
Strata do zwycięzcy Open (F. Jeleniewski): 23:52
Strata do zwycięzcy M3 (M. Mróz): 18:24
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Kostrzyn MTB Maraton
d a n e w y j a z d u
51.50 km
42.00 km teren
01:47 h
Pr.śr.:28.88 km/h
Pr.max:49.00 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:499 m
Kalorie: kcal
Rower:Bestia
Niby ogór, a obsada taka, że Gogol, czy nawet Kaczmarek by się nie powstydzili. Cóż, premie robią swoje:)
Po porządnej rozgrzewce z paroma krótkimi sprintami, ustawiamy się z Krzychem w pierwszej linii. Po starcie ogień i przez pierwszy kilometr jadę 4-ty open - wpierw dwóch młodych z Eurobike'a, potem dwóch Unitów, tak wjeżdżamy na rynek, fajnie:) Potem mnie oczywiście dochodzą inne charty, ale mniej więcej do 8-mego kilometra daję radę trzymać się w czołówce. Jednak po którymś z kolei szarpnięciu, nie mam już ani mocy ani ochoty, żeby dalej się zarzynać.
Formuje się grupka z innych takich "odpadków" z czołówki i tak sobie lecimy dalej. Na początku właściwej pętli dochodzi nas Mateusz Mróz, a następnie się urywa. Siadam mu na kole jako jedyny z grupki i jedziemy tak około 5 kilometrów. NIestety, to też za wysokie progi i na podjeździe puszczam koło. Zostaję sam. Kręcę mocno, ale bez przesady, bo wiem, że prędzej czy później mnie dojdą. I tak też się dzieje, mniej więcej przy wjeździe na drugą pętlę.
Ekipa jest mocna i tempo pasuje mi idealnie. Nie ma zamulania, są stójki na podjazdach i dokręcanie na zjazdach, ale nie muszę walczyć o przetrwanie. Przez pewien moment pociąg jest ponad 10-osobowy, ale po podjeździe w Kociałkowej Górce dzieli się na dwie części. Ja na szczęście zostaję w tej lepszej. Jeden gość spróbował uciec, to zespawałem i dałem kontrę, ale urwać się nie dało. Stało się dla mnie jasne, że w tym składzie zapewnie dojedziemy do mety, tym bardziej, że po zakończeniu trzeciej, ostatniej pętli jest jeszcze 12 km po płaskim i głównie po asfaltach.
I tak też się stało. Na asfalcie współpraca w 6-osobowym pociągu całkiem ładnie się układała, nikt nawet nie próbował uciekać. Ja zacząłem żałować, że nie mam żadnego żela w kieszeni bo na taki finisz może się przydać pierdolnięcie mocy. No i właśnie troszkę tego cukru zabrakło. Na 300 metrów przed metą mocno pociągnął Cellfast. Depnąłem w pedały ale dystans się nie zmniejszał, ponadto pozostali też nie pozostawali dłużni. Ostatecznie, z 6-osobowej grupy wjeżdżam 4-ty, ale Jerzy Kaźmierczak, najstarszy z nas wszystkich, wyraźnie odpuścił ściganie się z młodymi na kresce.
Finisz. Jak widać - już pozycja wyjściowa jest nienajlepsza © Josip
Fajna dynamika na tym zdjęciu © Josip
Zajmuję 18 miejsce open i 8 w M3, wygrana na finiszu dałaby mi 15 miejsce open i raptem jedną pozycję wyżej w kategorii.
Do 5-tego w M3 Krzycha straciłem poniżej 5 minut, a do zwycięzcy open i M3 (Maciej Kasprzak) poniżej 10 minut. Brzmi nieźle, ale też na takich szybkich trasach, różnice z reguły są mniejsze.
Ogólnie fajna przepałka i cieszy dobra forma w tym sezonie. Trasa niby prosta, ale parę elementów technicznych, takich jak przejazd przez rzeczkę czy błotne koleiny, się znalazło.
Na mecie pogaduchy z do niedawna jeszcze kolegami z teamu, czyli Asią, Zbyszkiem i Marcinem, którzy jednak w tym sezonie dalej jeżdżą w brzydkich czerwonych gaciach:)
Czas: 1:47:06
Open: 18/79 (3 DNF)
M3: 8/19 (1 DNF)
Strara do zwycięzcy Open i M3 (M. Kasprzak): 9:50
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Gogol MTB Wyrzysk
d a n e w y j a z d u
52.20 km
48.00 km teren
02:25 h
Pr.śr.:21.60 km/h
Pr.max:47.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1169 m
Kalorie: kcal
Rower:Bestia
To chyba mój ulubiony maraton w Wielkopolsce!
Genialny widokowo, niemal górski w profilu (1100 m w pionie na niespełna 52 km w poziomie), a do tego stosunkowo łatwy technicznie.
Tym razem na miejsce dojechałem z Dawidem, podróż minęła nam nie wiem kiedy. Zaparkowaliśmy na rynku pod kościołem, gdzie akurat odbywała się msza. Ksiądz prawił, że najważniejsza w żywocie ludzkim jest nadzieja. Hmm… mądrość ludowa ma zgoła odmienne zdanie na ten temat:)
Pogaduchy z kumplami, rekonesans pierwszych kilometrów i wbijamy do drugiego sektora. Swoją drogą, trochę bezsens z tym regulaminem - na pierwszy sektor wystarczą 2 starty bez względu na miejsce, zwycięzca jednej edycji, który ominął by kolejną - startuje z drugiego.
Ruszamy! © Josip
Start tym razem bez nerwówki, tylko kurzawa się straszna podniosła jak lecieliśmy drogą pylistą, drogą polną. Po wjeździe na asfalt, okazuje się, że ktoś przed nami puścił koło i trzeba spawać, żeby dogonić czołową grupę. Piękna współpraca teamowa z Dawidem i Adrianem i po zmianach dajemy radę. Oprócz nas, koło utrzymała tylko… Marta Gogolewska. Brawo!
Wjeżdżamy w teren, zaczynają się podjazdy. Adrian nadaje naprawdę mocne tempo. Przechodzimy wiele osób, ale ledwo trzymam dystans. W pewnym momencie dochodzimy Jacka i formujemy 4-osobowy pociąg Unitów jeden za drugim. Jaka szkoda, że nikt tego nie uwiecznił!:)
Końcówka najdłuższego szutrowego zjazdu © Josip
Po zjeździe trochę nam się to rozciągnęło, Dawid przeskoczył do grupki z przodu, Jacek z Adrianem w środku, a ja w ostatniej grupce. Dochodzimy ich na asfalcie. Po chwili skręt w prawo i początek najdłuższego podjazdu. Staję na pedały i atakuję. Zero reakcji peletonu:) Jak się okazało Jackowi akurat wtedy zaczęły się problemy z poluzowaną korbą i dlatego nie mógł skontrować.
No trudno, gonię sam. Przed szczytem dochodzę Tomka Wachowiaka, a potem ładnie współpracując dojeżdżamy do Grześka Hoffiego i Łukasza Włodarczaka z Fogta. Nas z kolei dochodzi bardzo mocno cisnący Andrzej Ruminkiewicz.
W takim składzie przejeżdżamy cały fantastyczny odcinek łącznika i początek drugiej pętli. Na ostatniej hopce przed długim zjazdem Hoffi i Andrzej podkręcają tempo i gubimy pozostałą dwójkę. Niestety ja też nieznacznie zostaję z tyłu na szutrze, bo boję się dobicia dętki na ukośnych przepustach. Dwaj z przodu doganiają jeszcze 2 i na asfalcie formują pociąg. Nie mam szans ich dojść i tak oto zostaję sam.
Widzę, że nie są daleko, na dłuższych prostych mogę dostrzec koszulkę kogoś z Jakś Budu (to pewnie Piotr Przybył) przed sobą, ale nie mogę go dojść. Napieram więc samotnie, wyprzedzając miniowców i, o dziwo, Huberta Spławskiego z Agrochestu.
Tabliczka ‘5 km’ do mety mnie zaskakuje, myślałem, że to dalej, no trudno:) Mocy jeszcze całkiem sporo, a do tego jest z wiatrem, więc przez pola cisnę prawie 40 km/h. Niestety, trochę zabrakło kilometrów, żeby odrobić straty. Na metę wjeżdżam 6 sekund za Piotrem Przybyłem i niespełna 1,5 minuty za Dawidem.
Tradycyjna rybka, ale moc na ostatnich kilometrach jest:) © Josip
Okazuje się, że Krzychu znowu dowalił ostro do pieca i przyjechał 5 open oraz 3 w kategorii! My z Dawidem, odpowiednio 5 i 7 w M3. Jacek, mimo problemów techniczncyh (korba trzymała się tylko na 1 śrubie!) zajął świetne 34 miejsce open, Adrian, chyba troszkę przeszarżował na początku, ale i tak przyjechał niewiele za nami.
Z kolei Przemek na mini solidnie przećwiczył sobie wyprzedzanie, po starcie z tylnych sektorów:)
W efekcie - drużynowo zajmujemy 2 miejsce i wskakujemy na pudło w generalce! Słabo?:)
Czas: 2:24:55
Open: 21/138 (6 DNF)
M3: 7/44 (1 DNF)
Strata do zwycięzcy Open (H. Semczuk): 16:21
Strata do zwycięzcy M3 (K. Orlik): 10:54
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
Gogol MTB Mosina
d a n e w y j a z d u
64.20 km
62.00 km teren
02:31 h
Pr.śr.:25.51 km/h
Pr.max:50.00 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:527 m
Kalorie: 2423 kcal
Rower:Bestia
No tośmy się potaplali w błotku:)
Już krótki dojazd singlem przy gliniankach z parkingu do biura zawodów uzmysłowił mi, że będzie ciężko - mokro, grząsko, błotniście, ślisko i niebezpiecznie. I tak też było.
Start z 1 sektora wywalczonego na Messengerze:) Obok mnie Krzychu i elita wielkopolskiego MTB. Początek to oczywiście nerwówka na asfaltowym zjeździe Spacerową, niektórzy tną po krzakach, debile.. W końcu jesteśmy na dole, nawrotka, start ostry i dzida Pożegowską w górę. Takie sztywne podjazdy to coś dla mnie, na górze melduję się około 20 miejsca open, niewiele za czołówką.
Niestety zaraz koniec podjazdu:) © Josip
Niestety, podjazdy nie trwają wiecznie:), a ja na zjazdach, szczególnie brukowo-piaszczysto-błotnych po prostu tracę. Po chwili przegania mnie Dawid i krzyczy ‘Lecimy Wojtas!”. No to lecę:)! Środkiem przez kałuże, bo ominąć i tak się nie da. Dobrze, że nie poleciałem mordą w błoto, a wiele nie brakowało.
Singiel wzdłuż Greiserówki to rura ogień w moim wykonaniu, mijam 2 kolarzy i na dole dochodzę grupkę z Dawidem i Ryśkiem Żurowskim. I tak sobie lecimy przez WPN w pociągu na oko 10-12 osobowym, W okolicach Szreniawy widzę w nim jeszcze Jacka, ale dalej, nad Jarosławieckim już go z nami nie ma. Rozpoznaję natomiast kolejne twarze - Piotr Zellner, Roman Kołodziejczyk, Mafia… same asy:) W tym towarzystwie raczej plączę się gdzieś z tyłu, jako jeden z ostatnich wagonów. Poza tym, gdy są kałuże i błoto, nie lubię jechać bieżnik w bieżnik, chociażby dlatego, że wtedy cały czas syf leci spod kół na okulary. Czasem muszę przez to podgonić, ale - o dziwo - udaje się. W końcu atakuję na podjeździe Pierścieniem, plan jest taki, żeby coś zyskać na podjeździe i na górze zjeść spokojnie żela, bo czuję, że inaczej przyjdzie kryzys. No i tak nie do końca mi się to udaje. Przed Janosikiem jestem 3 z grupki, ale tam próbuję wjechać, niepotrzebnie, zrzucam na młynek, łańcuch zaciąga i o mało nie zrywam. Muszę wbiec, a na górze jeszcze się chwilę z tym mocować.
Dawidzie, zaraz złapię cię!:) © Josip
W efekcie, przy przejeździe przez miasteczko, jestem już znowu pod koniec pociągu, który się przy okazji trochę porozrywał. Dawida mam cały czas w zasięgu wzroku. Wydaje mi się, że na sekcji kałuż nie tracę, więc gdy podłoże robi się ciut łatwiejsze - sięgam wreszcie po żel. Trochę mi uciekają, ale mam nadzieję, że na podjeździe do SPAlarni znów ich dojdę. Taa, czyją matką jest nadzieja? Na początku owego podjazdu jest bardzo grząsko, zrzucam na młynek i łańcuch znów zaciąga. Tym razem tak, że aż się zakleszczył między ramą a prowadnicą przerzutki. Chwilę się z tym babrzę, potem muszę butować.
I w ten oto sposób zostaję sam, a przede mną niemal cała druga runda. No nic, trzeba cisnąć. Na razie nikogo za sobą nie widzę, jestem jednak pewien, że prędzej czy później mnie dojdą. I tak sobie kręcę - leśniczówka, Szreniawa, pola, bagna przy Jarosławieckim, kurwidołki koło dyrekcji Parku, tarka, Trzebaw…, a za mną ciągle nikogo. Czyżbym był ostatni?:)
Docieram do Pierścienia i dostrzegam przed sobą 2 z mega. Są ujechani, jeden chwyta koło, ale na pierwszym lepszym podjeździe dorzucam do pieca i puszcza. Do mety 5 km, chyba się uda i jednak nikt mnie nie dojdzie. Na Janosiku tym razem pustka, kibiców gdzieś wymiotło. Skrzynecką wjeżdżam twardo, na blacie, mimo zapieku w udach, ale boję się znowu na młynek wrzucać. W końcu jestem na górze, Studnia Napoleona, jeszcze parę depnięć i wjeżdżam na metą, gdzie czeka już na mnie stęskniona żona:). Jest też Dawid, który przyjechał 3 minuty przede mną, Przemo, który jechał dziś mini i oczywiście Krzychu, który tym razem przegrał pudło o sekundę z byłym kolarzem zawodowym. Dochodzę do siebie, a po kolejnych 5 minutach na Polanie zjawia się również Jacek. Nie ma co, mamy ekipę w tym roku!
Okazuje się, że jestem 33 open i 11 w M3. Nieźle ale na sektor 1 jednak za mało. No i niedosyt mam, że przez błędy taktyczno-techniczne nie utrzymałem się grupce Dawida na 2 pętlę, bo wiem, że zgubić bym się nie dał:)
Czas: 2:30:45
Open: 33/110
M3: 11/45
Strata do zwycięzcy open (M. Górniak) - 16:46
Strata do zwycięzcy M3 (B. Surowiec) - 13:39
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB
KE Żerków, MEGA
d a n e w y j a z d u
41.30 km
38.00 km teren
01:52 h
Pr.śr.:22.12 km/h
Pr.max:57.60 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:496 m
Kalorie: 1726 kcal
Rower:Bestia
Dojazd na miejsce z Jackiem i rowerami na pace. Po dotarciu wita nas szefostwo ekipy z Kalisza oraz przenikliwy chłód. A ja nie wziąłem nawet kamizelki, tylko trykot i rękawki. Na rozgrzewkę jadę więc w zwykłej bluzie i w niej też wbijam się jak trzepak na tył drugiego sektora. Wszystko po to, żeby się nie wychłodzić, oddaję ją dopiero na parę minut przed startem.
A ten jak zwykle mam przeciętny, mam po prostu jakąś blokadę, żeby się rozpychać w ciasnej grupie przy 40 km/h na asfalcie.
Inna sprawa, że wielu zawodników ciśnie tak na pierwszych kilometrach, jakby to był dystans ‘młodzik’, a po chwili rura im mięknie i blokują mnie na wąskich singlach. Do tego, na każdym minimalnie technicznym odcinku zaczyna się lebiodyzm stosowany:) A już zupełne kuriozum to kolejka na mniej więcej 9-tym kilometrze. Bo wąsko, pod górkę i w piachu. Rozumiem, że nie jedziemy ale dlaczego drepczemy w miejscu zamiast biec?!
Wszystko to irytuje mnie tym bardziej, że nóżka aż swędzi tego dnia do deptania w pedały. Gdy już kończymy ten spacer, zaczyna się mój epicki pościg. Zerwać grupkę, dogonić kolejną, na podjeździe znowu zerwać, itd, itp. Ciągle jest moc i fun z jazdy. Jedyne co mnie martwi, że nigdzie z przodu nawet nie majaczy jakakolwiek koszulka Unitów Martonów. Wreszcie na asfaltowym podjeździe w Raszewach, dostrzegam przed sobą Draba. No to ośka-blat i przed szczytem jest mój:)
A po chwili zrywam się i cisnę po następnych. Jedynym zawodnikiem, który mnie wyprzedza na tym odcinku jest Piotr Cibart, którego wcześniej mijałem, jak grzebał coś przy łańcuchu. Potem dochodzi mnie jeszcze Błażej Surowiec, chyba też po defekcie, i jakiś czas wiezie mi się na kole pod wiatr:) Odszedł mi dopiero na podjeździe przed premią górską.
Cieszy mnie też, że doganiam całą masę znanych mi gigowców z 1 sektora. Na sekcji XC koło wieży wyprzedzam też Ryszarda Żurowskiego z Rybek, o tak to robię:
Idzie atak na sztajfie:) © Josip
Jest moc! © Josip
... i wreszcie moim oczom ukazuje się sylwetka JP. Wyprzedzam teamowego kolegę, ale ja właściwie mam już finisz do mety, a przed Jackiem jeszcze cała druga runda giga.
Jeden z dogonionych zawodników z M4 siada mi na kole i nie puszcza. Próbuję go zgubić na sztywnym podjeździe, ale się nie daje. Łykamy jeszcze Piotra Wojdyłło z Cellfasta i wpadamy na ostatnią prostą. M4 wychodzi na czoło, ale blokuję amora i ruszam za nim. Na budziku ponad 45 km/h, przeskakujemy nad progami zwalniającymi i widzę, że moją prędkość jest nieznacznie większa. Na metę wpadam o długość koła przed nim, o yeah! Top 60 Open jest moje. he he. Miły akcent na koniec całkiem udanego ściganckiego dnia. Aż żałuję, że nie pojechałem giga, ale rodzina mogłaby mnie zamordować:) To mega też mogłoby być tak z 10-15 km dłuższe, wtedy byłoby idealnie.
Pierwszego sektora nie udało się oczywiście odzyskać. Wniosek z tego taki, że na następnej edycji trzeba się będzie ustawić w pierwszej linii “dwójki”. Czuję i widzę po czasach, że dziś ten wynik mógł być spokojnie nawet o 20 oczek lepszy!
A po maratonie szybko makaron, spacerek z psem:) i w drogę z Olą i dzieciakami w nasze góry kochane.
Open: 60/250
M3: 23/99
Czas: 1:52:59
Strata do zwycięzcy Open i M3 (Marcin Wider): 17:12
Good bikes!
Kategoria 20-50, Maraton, MTB
KE Rydzyna, MEGA
d a n e w y j a z d u
50.40 km
50.00 km teren
02:09 h
Pr.śr.:23.44 km/h
Pr.max:60.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:600 m
Kalorie: 2337 kcal
Rower:Bestia
Debiut w nowych barwach wypadł całkiem przyzwoicie, to dobry znak na rozpoczęty właśnie sezon:)
Na miejsce dojechałem w towarzystwie ojca, który jednak ani do startu ani do kibicowania jakoś szczególnie się nie garnął, a zamiast tego pojeździł sobie rowerem po okolicy wspominając dawne dzieje, he he.
Mimo braku startów w zeszłym sezonie, organizator przydzielił mi sektor 1, na podstawie udokumentowanych wyników z innych zawodów. Miałem wrażenie, że to trochę na wyrost, dlatego nie spieszyłem się jakoś zbytnio i w efekcie, razem z Dawidem, ustawiłem się pod koniec sektora.
I wystartowałem swój 8-my sezon! © Josip
Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że to jednak mógł być błąd. Bo wystarczyło, że ktoś przede mną się zakopał w piachu krótko po starcie i już straciłem kontakt z głównym peletonem. Na szczęście, w podobnej sytuacji jak ja było też kilku mocnych zawodników z teamu Rybczyński i udało nam się uformować w miarę szybki pociąg. W ogóle początek i koniec trasy były bardzo szybkie - 13 km w każdą stronę po płaskich i szerokich duktach leśnych, które stanowiły dojazd do wzniesień w okolicy Osiecznej, czyli clue tego maratonu. Właściwa pętla (pokonywana raz na mega i dwukrotnie na giga) to 25 kilometrów korzenistych ścieżek, sztywnych podjazdów, zakrętów-agrafek, zjazdów z dropami lub bandami, morderczych interwałów, czyli po prostu XC w czystej postaci. Zresztą ta sekcja pokrywała się w niemal 100% z trasą maratonu w Jeziorkach z września zeszłego roku (przynajmniej wiedziałem gdzie trzeba uważać, żeby się nie sturlać se skarpy, he he).
Pomny porad teamowych kolegów z ostatniego wspólnego treningu, starałem się trzymać kadencję i jak najmniej jechać twardo, na stojąco. I co? To działa, panowie, to działa:) Poza tym, po skręceniu na pierwszym rozjeździe: <- ŁATWO | -> TRUDNO w lewo, poczułem się jak pussy i potem już zawsze waliłem wersją dla twardzieli:) No więc szło nie najgorzej, ale ciągle nie mogłem dojść Jacka. Co mi się udało mieć go na grubość bieżnika przed sobą, to zaczynał się techniczny zjazd i mi kompan z drużyny znów na kawałek odjeżdżał. Ostatecznie zdołałem go wyprzedzić i zostawić w tyle na jakieś 5-6 km. przed rozjazdem MEGA/GIGA, ale też Jacek musiał zachować siły na kolejną pętlę (szacun!).
Ja z kolei czułem, że noga podaje aż miło. Ostatnie 13 km do mety jechałem po zmianach z zawodnikiem teamu Volkswagen, pełen ogień! Prędkości w okolicach 32-35 kmh w terenie i >40km/h na płytach, doszliśmy i odstawiliśmy w ten sposób kilka mniejszych zaciągów. Jeszcze kilometr i złapałbym Dawida, którego ładna, Martombikowa koszulka majaczyła mi gdzieś z przodu na dłuższych prostych:)
W sumie jestem całkiem zadowolony, spodziewałem się, że na początku sezonu będzie gorzej, kilometrów wszak do tej pory niewiele nakulałem. A tu proszę, sektor wg moich obliczeń został zachowany. Widocznie Dawid ma rację z tą pamięcią mięśniową, czy jakoś tak:) No i sprawdza się to, żeby jeździć miękko. Jedynie jak zobaczyłem wynik Krzycha, to mi mina zrzedła, bo to już inna liga jest. Ale zaraz potem pomyślałem o punktach dla drużyny i znów dobry humor wrócił:).
A zatem, podsumowując:
Czas: 2:09:13
Open: 72/365
M3: 34/153
Strata do zwycięzcy (Marcin Wider) Open i M3 zarazem: 16:44 (ciekawe, że on sam z drugim na mecie wygrał ponad 4,5 minuty!)
Good bikes!
Kategoria MTB, Maraton, 50-100
Maraton LLR Jeziorki
d a n e w y j a z d u
67.10 km
63.00 km teren
03:14 h
Pr.śr.:20.75 km/h
Pr.max:61.90 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:733 m
Kalorie: 2718 kcal
Rower:Bestia
open: 19/36
M3: 10/16
czas: 3:19:24
Zwycięzca (M3 i
open): 2:43:26
Mój pierwszy w
życiu start w maratonie z cyklu Leszczyńskiej Ligi Rowerowej. Tzn. 5 lat temu
jechałem w Osiecznej, ale wtedy wyścig ten jeszcze nie wchodził w skład ligi,
chyba:).
Dojazd na miejsce
z Olą, dzieciakami oraz Staszkiem, z którym dawno już nie startowaliśmy razem.
Podróż upłynęła szybko i miło, pod znakiem rowerowych anegdot i przekomarzań,
przerywanych od czasu do czasu radosnym gaworzeniem, bądź
mniej radosnym domaganiem się biszkopta z tylnych rzędów.
W sektorze startowym
na mega ustawiła się dosłownie garstka zawodników, na oko nie więcej niż 40,
ale po stopniu wycieniowania łydy widać było, że nikt tam się przez pomyłkę nie
znalazł. Z asów rozpoznałem Macieja Kasprzaka i Sylwestra Swata, a do tego pokaźny
zaciąg mocnych kolarzy z lokalnych leszczyńskich klubów. Trochę się nawet
dziwiłem, że tak mało śmiałków skusiło się na mega, w końcu zapowiadany przez
organizatora dystans 55 km nie wydawał się jakiś straszny. Taa…
Pierwsze
kilometry po starcie są dosyć łatwe, raczej szutry i polne drogi. Prędkość
około 30-35 km/h, bez większych problemów trzymam się w pierwszej, około
20-osobowej grupie, czyli czołówka to połowa stawki. Selekcja następuje dopiero
około 10 kilometra na dość stromym podjeździe po ostrym skręcie w prawo. Na
dole wyprzedzam Staszka, któremu spadł łańcuch i to jest ostatni moment, kiedy
widzę go na trasie. Od tego momentu trzymam się 4 czy 5-osobowej grupki, w
której jadą miejscowi. Widać jak bardzo pomaga im znajomość trasy, a ta robi
się wyjątkowo ciężka. Niezliczona ilość sztywnych podjazdów wymagających wrzucenia młynka, technicznych zjazdów
i ostrych zakrętów. Do tego sekcja XC z podjazdami agrafkami jak na Morasku
(nachylenie boczne dodatkowo zwiększa trudność) i wąskim singlem na skraju
naprawdę stromej, piaszczystej skarpy. Przechodzi mi przez myśl, że niefajnie byłoby
tam zlecieć bo jak się potem wdrapać z rowerem z powrotem na trasę.
Na podjeździe © Josip
Na tej sekcji XC
nieznacznie straciłem kontakt z moją grupką (tak techniczne i wąski odcinki to
jednak nie jest moja domena), dlatego po jej przejechaniu rzucam się w pogoń. I
gdy w końcu udaje mi się ich dojść, zaczyna się kolejny odcinek XC – znów wąsko,
taśmy, a do tego zjazdy z dropami (są bypassy), rock garden itp. I znów zostaję
delikatnie z tyłu. W dodatku dochodzi mnie czub mini - startowali 5 minut
później a to już blisko 25-ty kilometr trasy. Niby nie jest źle, ale to zawsze
dołuje, gdy w krótkim czasie wyprzedzi Ciebie około 10 zawodników. W dodatku
zaczyna do mnie docierać jak ciężki będzie ten maraton, bo to cały czas dopiero
pierwsza runda, na pewno wyjdzie więcej niż 55 km. Czuję, że może mi nie
wystarczyć ani żeli ani picia w bidonach, bo temperatura jest pod 30 stopni.
Gonię, gonię © Josip
Pod koniec pętli
jeden z wyprzedzających mnie gości okazuje się być z mega, więc się sprężam i
siadam mu na kole. Razem jedziemy kilka kilometrów i wjeżdżamy na drugą pętlę.
W jednym miejscu zaliczam kąpiel błotną, na szczęście bez obrażeń czy strat w
sprzęcie, nie licząc tarczy, która hałasuje jeszcze przez parę kilometrów (już
myślałem, że wygiąłem). Szybko się jednak zbieram i czuję, że dobrze mi się kręci.
Dochodzę kolegę sprzed błota i jeszcze jednego zawodnika. W trójkę dojeżdżamy
do pierwszej, opisanej już wcześniej, sekcji XC na drugiej pętli. Tu niestety ziszcza
się moja czarna wizja z pierwszego przejazdu. Na zmęczeniu łatwiej o błędy. Po
sztywnym podjeździe na ścieżkę „graniową” ucieka mi kierownica, zahaczam
barkiem o drzewko, tracę równowagę i lecę w dół skarpy, o shit! Zatrzymałem się
jakieś 5 metrów niżej. Ponownie mam fuksa, bo nie uszkodziłem ani siebie, ani
roweru, tylko wygrzebać się ciężko.Pomaga wystający korzeń. Wracam na trasę i od tej pory to już jest
samotność długodystansowca.Co prawda na
dłuższych prostych i na drugiej sekcji XC, widzę dwójkę, z którą jechałem przed
metą, ale jestem już zbyt ujechany, żeby gonić po raz trzeci. Poza tym, poziom
płynów w bidonie i cukrów we krwi, osiąga poziom ‘critically low’. Poratował mnie jeden wyprzedzany miniowiec.
Swoją drogą, człowiek wyglądał na naprawdę wykończonego. W zamian za łyk z bidonu
pocieszyłem go informacją, że „już blisko”, co nie było tak do końca prawdą.
Zresztą sam miałem się o tym przekonać, kręcąc ostatnie kilometry już bardziej
pod znakiem „daleko jeszcze?”, a nie ścigania się. Tym bardziej, że nikogo w
promieniu kilometra za sobą nie widziałem.
Ostatnie metry przed metą, dubluję miniowców © Josip
Na metę dotarłem
ujechany nie mniej niż po Michałkach czy górskich maratonach. Miejsce w środku
stawki – przyzwoite, strata do pudła M3 w sumie niewielka – 17 minut, ale przy
tym dystansie i łącznym czasie to daje jakieś 8%.
Good bikes!
Kategoria 50-100, Maraton, MTB