josip prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:3034.75 km (w terenie 1888.90 km; 62.24%)
Czas w ruchu:191:45
Średnia prędkość:15.90 km/h
Maksymalna prędkość:71.80 km/h
Suma podjazdów:55415 m
Maks. tętno maksymalne:182 (95 %)
Maks. tętno średnie:147 (77 %)
Suma kalorii:30744 kcal
Liczba aktywności:78
Średnio na aktywność:39.41 km i 2h 27m
Więcej statystyk

Na Dwa Mosty

d a n e w y j a z d u 30.00 km 15.00 km teren 01:37 h Pr.śr.:18.56 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:13.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lover
Wtorek, 20 sierpnia 2013 | dodano: 22.08.2013

Jadąc w ciągu dnia autem do Karpacza mijałem tylu szoszonów, że mnie strasznie noga zaczęła swędzieć. Tak że, po powrocie, nawet siąpiący deszczyk i temperatura 13 stopni nie były w stanie mnie zniechęcić do krótkiego przepalenia łydy.

Ruszyłem krótko po 18. Wpierw niebieskim szlakiem do Drogi pod Reglami, potem szlak czarny, i odbicie w lewo na 2 Mosty. W lesie było dość złowrogo - ciemno, mgliście, wilgotno, pusto. Zjazd do Przesieki ostrożnie ze względu na późną porę i mokry asfalt ale i tak 60 km/h bez problemu osiągnąłem.

Z Przesieki przebitka żółtym szlakiem znowuż do Drogi pod Reglami, dalej Jagniątkowo i powrót do Michałowic już asfaltem po się ciemno robiło. Ostatnie kilka kilometrów to trasa niedzielnych Górskich Szosowych Mistrzostw Polski i zaliczona premia górska.


Good bikes!


Kategoria 20-50, Góry, MTB

Bike Adventure IV etap

d a n e w y j a z d u 51.50 km 42.00 km teren 03:50 h Pr.śr.:13.43 km/h Pr.max:45.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1500 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Niedziela, 7 lipca 2013 | dodano: 11.07.2013

Długo biłem się z myślami czy w ogóle startować. W nocy nie mogłem znaleźć pozycji, żeby nic mnie nie bolało, zasnąłem tylko dzięki Panadolowi, rano obudziłem się z poczuciem odwodnienia.
Ponieważ nie umiem podejmować ostatecznych decyzji, postanowiłem jechać na start i „zobaczyć jak będzie” a przecież wiedziałem, że będzie źle.
Zjazd do Piechowic bardzo powoli i ostrożnie, na szczęście asfalt jest tam gładki jak stół.

Dojazd do startu jest znowu pod górkę. Czuję, że dziś będzie walka o przetrwanie – nie dość, że ręka boli na każdej nierówności, to jeszcze jestem jakiś słaby (zapewne efekt antybiotyku). Po starcie nawet nie próbuję trzymać koła Kłosia czy Rodmana, odchodzi mi też Waza a niedługo potem przegania Marek, który widać, że ma dziś dla odmiany dobry dzień. Dopóki jest pod górkę, to i tak się jeszcze jakoś trzymam gdzieś pewnie w okolicach połowy stawki (kierownicę trzymam właściwie tylko lewą ręką a prawa stabilizuje). Natomiast dramat zaczyna się na zjeździe. Każdy kamień, każda nierówność to uderzenie bólu. Jadę na zaciśniętym hamulcu, nie szybciej niż 25-30 km/h, starając się trzymać skraju żeby nie powodować zagrożenia na trasie. Kolejni zawodnicy śmigają z dużą prędkością obok mnie, zarówno z Pro, jak i z Fun.

Na szczęście zjazd się skończył zanim zostałem ostatni i mogłem tym razem nadrobić kilka pozycji kręcąc pod górę. Jak na złość, mniej więcej od 7 do 20 km trasa wcale nie jest szutrowa ani łatwa. Dużo upierdliwych singli po trawie, korzeniach, kamieniach, sporo błota i trochę technicznych zjazdów. Przeżywam męczarnie, nawet nie chcę patrzeć na licznik bo każde 100 m. strasznie się dłuży, nie wyobrażam sobie jak mam dać radę przejechać ponad 50 km. Z najwyższym trudem opieram się pokusie zjechania na Fun… Potem, przy punkcie sanitarnym oraz na każdym bufecie, pytam o ketonal albo coś przeciwbólowego. Nie mają:(.

Jakoś dokulałem się do drugiego bufetu na 20-tym kilometrze, a zanim zaczęły się upragnione szutry. Jeden zjazd jest tak gładki, że mknie się lepiej niż po nie jednym asfalcie, to jak miód na moje rany. Potem jednak znowu trzęsie na kamieniach a ja mam łzy w oczach i miotam k…ami w lesie. No ale do mety co raz bliżej, tym bardziej, że dystans wyszedł jednak 46, a nie zapowiadane 51 km. Na metę wjeżdżam cały obolały ale szczęśliwy, że dałem radę i że to już koniec.
Ten etap to była próba charakteru i determinacji. Ktoś spyta czy miało w ogóle sens startować… dla mnie miało.

Kończę etap na 99-tym miejscu (czyli jednak top 100) z czasem 3:27:50 a cały wyścig na 64-tym. Udaje mi się też utrzymać drugą pozycję w teamie, choć Markowi zabrakło raptem 8 minut (brawo!).
Szacuję, że przez kontuzję i wyjątkowo długą zmianę dętki straciłem w sumie około 70-80 minut, co przekłada się na +/- 20 lokat w ostatecznej generalce. No ale nie ma co gdybać… Kłosiu i tak był raczej poza zasięgiem.

Jeśli chodzi o podsumowanie całej etapówki i porównanie jej do Sudety Challenge 2012, to na pewno Bike Adventure było łatwiejsze kondycyjnie i logistycznie. Średnio spędzaliśmy nawet 2 godziny mniej dziennie na trasie, wszystko trwało o 2 dni krócej, wieczorami nie musieliśmy się martwić o miejsce do spania i mogliśmy się skupić na piciu piwka, graniu w szachy czy oglądaniu Wimbledonu:). Czyli Challenge, jak sama nazwa wskazuje, byłe o wiele większym wyzwaniem. Natomiast na BA mieliśmy zdecydowanie gorszą pogodę (lało) przez pierwsze 2 dni i to znacząco podniosło poziom trudności. W moim przypadku doszedł też poważny upadek i wynikająca z tego walka by w ogóle ukończyć wyścig. Co ciekawe, Sudety wygrywają też organizacyjnie mimo o wiele bardziej skomplikowanej logistyki. Tak czy inaczej, podobało mi się w Piechowicach:) i na pewno polecam start w BA. Szczególnie jeśli ktoś myśli o pierwszej etapówce i nie chce się od razu rzucać na głęboką wodę. A jeśli i tak będzie za ciężko, to zawsze można zjechać na FUN (sorry, Maks, musiałem… he he).


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB

Bike Adventure III etap

d a n e w y j a z d u 69.30 km 55.00 km teren 04:02 h Pr.śr.:17.18 km/h Pr.max:56.10 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2100 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Sobota, 6 lipca 2013 | dodano: 10.07.2013

Ten dzień od samego początku był pechowy..

Po pierwsze grzebaliśmy się strasznie ze śniadaniem i przygotowaniem do wyjazdu. Po drugie, wyciągając rower po 10 z szopy, odkryłem laczka w przednim kole. Po trzecie, jak zdjąłem oponę i się jej przyjrzałem, to stwierdziłem, że dalsza jazd na czymś takim jest proszeniem się o kolejne laczki. Zatem pożyczyłem oponę od Wazy, który wziął cały rower w zapasie:). Po przekładce w końcu ruszamy w dół, jest jakieś 20 min. do startu. Na asfaltowym, równym zjeździe wszyscy dokręcają, prędkości po 60 km/h. Nagle słyszę za sobą potworny trzask, jestem pewien, że ktoś wyglebił. Okazuje się, że to strzeliła Marka opona, na szczęście udało mu się opanować rower. Podczas naprawy odkrywam, że nie zabrałem bidonów, nosz k...a! Od czego ma się jednak kolegów – Wojtek pożycza mi bidon (ma jeszcze bukłak) a Kłosiu przelewa mi do niego tajną miksturę jednego ze swoich 2 bidonów. Dzięki chłopaki! Zostaję z Markiem i wspólnie szybko zmieniamy dętkę. Kończymy na 5 min. przed startem. Rura ogień i zjeżdżamy do Piechowic. Tam mała zagwozdka – gdzie jest start? Okazuje się, że trzeba przejechać jeszcze jakieś 2 km pod górkę. Cisnę więc tempem niemal wyścigowym. Po drodze widzę strzałki maratonu i zaczynam wątpić czy wskazują one drogę do startu czy może już pierwsze kilometry trasy. Już niemal byłem pewien, że zaraz dojdzie mnie Kaiser, gdy w końcu zobaczyłem kolorowy peletonik, jeszcze nie w ruchu na szczęście..

Do startu pozostała minuta a ja jestem wyjątkowo dobrze rozgrzany i rozbudzony (stres zrobił swoje). Ruszamy z Kłosiem z końca stawki więc z początku wyprzedzamy innych zawodników jak tyczki. Raz jeden, raz drugi z nas podkręca tempo. Dochodzimy DMK, Rodmana i ciągle nam mało:). W pewnym momencie jednak, gdy jesteśmy pewnie około 40-tego miejsca open na chwilę mnie przytyka i zostaję, Mariusz zaś leci dalej jak czołg. Cóż, w tym roku jest za mocny.. Mnie z kolei dogania Rodman i razem jedziemy dalej. Pierwszy, długi ale dość łagodny, podjazd kończy się po mniej więcej 10 km, po nim następuje szybki szutrowy zjazd i znowu odbicie w górę. Trasa jest łatwa i szybka. Rodman jedzie parędziesiąt metrów z przodu na podjazdach ale doganiam go na zjazdach. Na jednym z takich zjazdów – starej kamienistej drodze z dwoma śladami po bokach tak na szerokość kół samochodu – wyprzedzam Rodmana i doganiam kolejnego zawodnika przede mną. Chcę przejechać na prawy tor. Nagle słyszę: „Uwagaaa!!!”. Ktoś mnie wyprzedzał ale nie ostrzegł, zupełnie go nie widziałem ani nie słyszałem. Spinamy się przy prędkości 40 km/h na moment kierownicami i gleba. Gość w krzaki a ja na kamienie, ał..:( Wstaję od razu, ręka zakrwawiona ale chyba cała, mogę ją zginać w łokciu. Mam też stłuczone kolano i konkretnie przetarte do mięcha biodro. Ale chodzić mogę. Rodman zostaje ze mną i zabezpiecza miejsce zdarzenia. Współwinny wypadku wychodzi z niego bez szwanku, pyta się czy jestem cały (no jestem) i jedzie dalej. Muszę jakoś zatamować krew. Jedyne co mi przychodzi do głowy to skarpeta (a miałem przecież chustę pod kaskiem!), przemywam ją w strumieniu i bandażuję nią rękę. Na wierzch Rodman zawiązuje mi jeszcze folię, w której miałem dętkę, żeby się trzymało. I mogę jechać dalej. Póki co adrenalina działa i nie czuję jeszcze wielkiego bólu.

Tu jeszcze rączka cała © Josip


Zjeżdżam teraz nieco wolniej, tak akurat w tempie poobijanego 2 dni wcześniej Przema. Po paru kilometrach, na asfaltowym podjeździe dochodzimy Marka, który wyprzedził nas gdy się zbierałem po upadku. Zjazd koło wodospadu o wdzięcznej nazwie Czeszka i Słowaczka a za nim wreszcie punkt sanitarny. Zatrzymuję się, żeby mi porządnie przemyli, odkazili oraz zabandażowali rany. Mówią, że rana na ręce jest ich zdaniem do szycia i żebym się zgłosił do punktu medycznego na mecie. Trochę to wszystko trwa ale po mniej więcej 10 min ruszam dalej.

Znalazłem się w takim miejscu stawki, że właściwie tylko wyprzedzam, szczególnie na podjazdach. Szybki popas na bufecie i zaczyna się Golgota czyli około 1,5 km podjazdu, który już od początku chwyta za gardło swoimi 20% i nie puszcza do końca. Do tego pełna lampa prosto na kask i najmniejszego nawet wietrzyku. Po drodze tłumaczę komuś co to „sztajfa” po naszymu:). Znowu przekonuję się, że 28x34 to za twarde przełożenie na góry. Chwilami jadę zakosami a w pewnym momencie nawet schodzę, bo czuję, że zakwaszam mięśnie tym mozolnym przepychaniem korby.

Tu już nie ale wigoru wciąż nie brakuje © Josip


Wreszcie wjeżdżam na szczyt. Teraz zaczyna się jazda po dość płaskich Izerach, drogami szutrowymi i asfaltowymi, gdzie jest dosyć niebezpiecznie bo na dużej prędkości mijamy tłumy rowerzystów rekreacyjnych (fajnie, że ludzie zaczęli masowo jeździć!). Na którymś łagodnym podjeździe ponownie przeganiam Marka a przy trzecim bufecie dochodzę Rodmana. Oczywiście Przemo chwyta koło i lecimy dalej razem. Nie za długo jednak… Na stromym zjeździe po kamieniach dobijam przednie koło:( Fuck – co za dzień! Zabieram się za zmianę ale powietrze uszło nie tylko z koła lecz również ze mnie. Nie mogę znaleźć Pedrosów, czyli pewnie też zostawiłem prze wymianie opony (później się okaże, że jednak miałem je w kieszonce), pompka nie działa, zapasowa dętka jest dziurawa. No to się nie dzieje.. W dodatku, moje pokrwawione kończyny przyciągają dosłownie roje komarów i much, zaraz oszaleję! Jakoś udaje mi się pożyczyć wszystko czego potrzebowałem od przejeżdżających kolarzy i w końcu, po chyba blisko 20 min., wsiadam znowu na rower.

Chwilę później jest mega stromy i kamienisty wjazd na Wysoki Kamień. Już nie mam motywacji i kawałek wprowadzam. Na górze dopompowuję jeszcze koło, żeby znowu nie dobić na zjeździe i puszczam się w dół do mety. Nawet fajny ten zjazd, serpentynki mają tzw. flow ale mi już naprawdę jest ciężko czerpać radość z jazdy. Mijam Zakręt Śmierci (tu, o dziwo, nic mi się nie stało) i przez straszne błoto (a już myślałem, ze chociaż tym razem ja i rower będziemy w miarę czyści po etapie) przedzieram się ostatnie kilometry do mety. Jeszcze tylko przejście przez tunel (mam dość wrażeń na ten dzień żeby ryzykować jazdę) i wjazd na metę wśród owacji kolegów.

Zmarnowany człowiek na mecie © Josip


Na punkcie medycznym jeszcze raz przemywają i opatrują mi ranę i zalecają jazdę do szpitala, żeby lekarz ocenił czy rana do szycia i dał anatoksynę.

Do zaleceń się zastosowałem i dzięki uprzejmości Marka wieczorem zawitałem na Izbie Przyjęć szpitala w Jeleniej Górze. Lekarz ocenił, że rana do szycia, owszem, ale na szycie już za późno bo się odczyn zdążył zrobić. Zatem dostałem tylko zastrzyk przeciwtężcowy i antybiotyk na zakażenia. W tym momencie ręka zaczęła już mocno siupać więc dokupiłem jeszcze Panadol i browary na znieczulenie:). Dzięki temu, udało się jakoś przespać noc.

Podsumowując – najłatwiejszy technicznie etap całego Adventure, takie pode mnie, a dodatkowo noga znowu podawała aż miło. Niestety, zaliczyłem bodaj najmocniejszego dzwona w karierze i tak naprawdę ściganie na tej etapówce się dla mnie skończyło. Jeszcze nie miałem pojęcia jak bardzo boląca ręka będzie mi przeszkadzać następnego dnia. Oczywiście swoje też zrobił laczek w wyjątkowo pechowych okolicznościach..

Dla porządku, wyniki:

Czas: 4:02:55
Open: 96/141
M3: 34/56


Co nas nie zabije, to nas wzmocni!


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB

Bike Adventure II etap

d a n e w y j a z d u 70.50 km 60.00 km teren 05:02 h Pr.śr.:14.01 km/h Pr.max:60.10 km/h Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2400 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Piątek, 5 lipca 2013 | dodano: 09.07.2013

Niby to dopiero drugi dzień ale oblicza jeźdźców przed starem malowały się wyjątkowo posępnie:).

Twarzowcy przed startem 2 etapu © Josip


BTW – ogłaszam konkurs na największego twarzowca tego zdjęcia. Mój typ: Rodman (pierwszy z lewej w stroju Emed).

Start honorowy spod dworca PKP a start lotny na leśnej drodze ku Cichej Dolinie. Na dzień dobry łańcuch nie chce mi zaskoczyć na odpowiedniej koronce z tyłu i od razu tracę z mozołem wystaną pozycję w czubie.

W ogóle z początku jedzie mi się ciężko, na stromych ścieżkach przekonuję się, że korba 2-rzędowa 40/28 jest za twarda na góry. Wymusza to jazdę siłową, utrudnioną dodatkowo przez śliskie podłoże (korzenie, trawa). Kilka razy muszę zejść i podbiec. Pierwszy zjazd jest taki, że by się go sam Golonko nie powstydził – wąwóz pełen mokrych liści, usiany uskokami 0,5 metra. Raczej sprowadzam niż zjeżdżam.

Wigor odzyskuję na pierwszym podjeździe na 2 mosty – długim, szutrowym, o nachyleniu nie większym niż 10%, na takich czuję się najlepiej. Udaje mi się przegonić kilka osób, mnie z kolei dogania jeden gość z czuba dystansu FUN i utrzymuję jego tempo. Po wjechaniu na przełęcz następuje bardzo szybki zjazd asfaltem w dół, potem sekcja techniczna z błotkiem i clue dnia czyli podjazd Drogą Chomontową. Tu znowu nadrabiam sporo pozycji, przesuwając się gdzieś w okolice top 50 open.

Skupiony na manetkach © Josip


Zjazd zielonym do Borowic nawet w miarę mi wychodzi (jedna niegroźna glebka), wydaje mi się, że jadę szybko ale i tak parę osób mnie przegania (ok, jeden miał fulla). Dalej trochę kluczymy jakimiś chęchami w okolicach Karpacza. Drugi bufet, tym razem zatrzymuję się skosztować pycha ciasteczek z ziarnem. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że nagle zaczęło lać. Nie padać tylko właśnie lać. W mgnieniu oka drogi zamieniły się w rwące potoki. Ledwo co widzę przez zachlapane okulary ale nie chcę ich zdejmować pamiętając o zaropiałych oczach po jeździe bez oksów dzień wcześniej. Jadę więc dosyć zachowawczo i znowu tracę kilka pozycji.

Na szczęście ulewa była tyleż intensywna, co krótkotrwała. Na 50-tym kilometrze pytam się kogoś z obstawy trasy ile do mety - 13 km. Ok, no to zaczynam finisz!:) Naprawdę genialnie mi się jechało tę dość długą końcówkę. Aż sam byłem zdziwiony zapasem sił. Po drodze mijam w locie znowu tych umęczonych do granic możliwości miniowców ale również kilka osób z Pro, każdego przy na tyle dużej różnicy prędkości, że nie łapią koła.

Meta podobnie jak start jest w lesie, na zjeździe. Tym razem od razu podchodzę do wozu technicznego z pytaniem o miejsce. 55 open, czyli gorzej niż wczoraj ale też i defektów i gleb było znacznie mniej tego dnia po drodze.

No dobra, myję się wstępnie w strumieniu:) i wracam od razu pod górę na kwaterę, nie zahaczając nawet o miasteczko zawodów. Na górze jest już Kłosiu, który ponoć gonił mnie przez cały wyścig (na tyle skutecznie, że wlał mi aż 17 min) i… Maks, który zdezerterował na FUN. W sumie, nic na siłę:)

Czas: 4:33:12
Open: 55/142
M3: 22/53
Strata do zwycięzcy (Andrzej Kaiser): 1:15:06


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton

Bike Adventure I etap

d a n e w y j a z d u 60.40 km 50.00 km teren 03:51 h Pr.śr.:15.69 km/h Pr.max:47.60 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2100 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Czwartek, 4 lipca 2013 | dodano: 08.07.2013

Mój pierwszy wypad w góry w tym roku i od razu etapówka. Po zeszłorocznym Challenge'u już wiem z czym to się je, więc się nie boję:). Dojazd na super kwaterę w Michałowicach z Markiem i Mariuszem w środę wieczorem. Po drodze spotykamy Rodmana, który jedzie dostawczakiem wypakowanym oponami i w ogóle sprzętem wszelakim. Na miejscu są już Maks i Zibi, a w czwartek rano dołączają jeszcze z3waza i Wojtek z Kalisza. Czyli w sumie całkiem mocna ekipa rowerowo-chmielowa:).

Przed startem jedziemy jeszcze z Kłosiem na rozgrzeweczkę i obadanie pierwszych terenowych fragmentów trasy. Hmmm... może i nie zapomniałem zupełnie jak się jeździ w górach ale mistrzem techniki to ja nie jestem.

Start późno bo o 12. Na początek 2,5 km asfaltowego podjazdu pod naszą kwaterę. Od początku narzucam ostre tempo, starając się nie tracić z oczu Rodmana, który wypruł jak torpeda do przodu, oraz zbudować przewagę nad Kłosiem przez zjazdami. Nic z tego, Mariusz trzyma koło a na koniec nawet lekko poprawia i w teren wjeżdża jakieś 50 m. przede mną. I staje się dla mnie jasne, że w tym roku z nim nie wygram.

Na domiar złego zaliczam jeszcze glebę w śliskiej ale w sumie dość banalnej koleinie. Chwilę później mijam Rodmana, któremu spadł łańcuch. A jeszcze parę kilometrów później zaczyna... lać:(. Pada i nie chce przestać, poziom trudności dość łatwej w sumie trasy podnosi się co najmniej o kilka stopni. Jest ślisko, napęd uwalony błotem, trzeba zdjąć okulary bo nic nie widać ale wtedy błoto leci do oczu, grząska nawierzchnia wciąga i utrudnia jazdę nawet z górki. Wszędzie jest mnóstwo kałuż o niewiadomej głębokości i właściwości podłoża.

No ślisko było..:) © Josip


W sumie niewiele zapamiętałem z tego etapu. Wiem, że przez większość dystansu tasowałem się z zawodnikiem ze Strefy Sportu, innym z teamu Mercedes i dziewczyną z Votum Team Wrocław, która na mecie okazała się być najlepszą z kobiet.

Pamiętam oczywiście feralny mostek, na którym Zibi wybił łokieć (koniec sezonu:-() a Rodman się konkretnie poobijał. Ja przejechałem przez niego na dość dużej prędkości ale na szczęście nie pokusiło mnie, żeby tam hamować. Chwilę później przegoniłem obolałego Rodmana i, zachowując wciąż sporo sił, pognałem do mety. Na ostatnich kilometrach zdublowałem jeszcze sporo zawodników z Fun, których było mi autentycznie żal, widząc jak się męczą pchając rower pod łagodną górkę.

Na ulokowaną w lesie metę wjechałem brudny jak górnik po szychcie i przemoczony od stóp do głów. Zjechałem potem do miasteczka zawodów, gdzie strasznie zmarzłem czekając w siąpiącym deszczu w kolejce do myjki. Spotkałem Kłosia, który zajął rewelacyjne 29-te miejsce open i 13 w kategorii.

Na mecie -brudny ale, jak widać, szczęśliwy © Josip


Ja swój wynik mogłem sprawdzić dopiero wieczorem ale też byłem pozytywnie zaskoczony. Myślę, że pozycja w top 50 to zasługa nie tylko mojej jazdy ale też wyjątkowo dużej liczby defektów i upadków.

czas: 3:23:13
Open: 45/155
M3: 20/58


A wieczorem na kwaterze jeszcze druga dyscyplina - szachy:)

Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton

Sudety MTB Challenge: Walim - Kudowa

d a n e w y j a z d u 76.50 km 55.00 km teren 05:03 h Pr.śr.:15.15 km/h Pr.max:56.00 km/h Temperatura:29.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lover
Piątek, 27 lipca 2012 | dodano: 01.08.2012

DZIEŃ 6: Walim - Kudowa Zdrój

" title="Sudety MTB Challenge 5 etap Walim-Kudowa" width="720" height="479" />

Sudety MTB Challenge 5 etap Walim-Kudowa © Josip


nocleg: znowu obskurna szkoła w Kudowie. Z wyżywieniem też zonk bo załapujemy się dosłownie na resztki obiadu w restauracji a sporo osób musiało się obejść smakiem (sic!). Na szczęście potem był grill na bankiecie a tam jadła do oporu.

wynik: 5:06:00, 84 (197) open, 57 (133) solo

dystans oficjalny: 82,5 km, 2407 m. przewyższenia

opis:
Wreszcie udany atak na pierwszą setkę!:) Ale po kolei...
Ostatni etap, niby teraz człowiek to już nawet na oparach dojedzie ale ranek jest ciężki. Od razu widać, że będzie niezła patelnia i największym problemem może być tego dnia upał i słońce.
Na szczęście trasa zostaje nieznacznie zmodyfikowana, żeby ominąć jakiś bardzo błotny fragment na samym początku i potem hardcorowy zjazd na szlaku granicznym. Org zdaje sobie sprawę, że ludzie są już wykończeni i nie chce ryzykować.

Start leniwy, delikatnie mówiąc. Zaraz za Walimiem rozpoczyna się bardzo stromy asfaltowy podjazd do Sierpnicy. Na szczęście szybko łapię rytm i przesuwam się na "swoje" miejsce w stawce. Potem następuje zjazd a ja, o dziwo, nie tracę pozycji. Zjeżdżamy do Głuszycy i znowu w górę pod ruiny zamku Rogowiec. Te trasy są mi znane z zeszłorocznych wakacji.

Upał niebywały a ja przekonuję się, że założenie chusty pod kask było genialnym posunięciem. Wreszcie pot nie szczypie mnie w oczy a głowa nie gotuje się jakoś bardziej niż bez kasku.

Na pierwszy bufet zajeżdżam razem z chłopakami z Chodzieży ale potem mi odchodzą. Szlak graniczny jest jednak znacznie bardziej przejezdny niż ten ze środy. Chociaż fakt, że 2 zjazdy są wyjątkowe stromo. Na jednym z nich nie schodzę z roweru tylko dlatego, że nie schodzi też jadący przede mną Duńczyk. Potem bardzo chcę zejść ale nie wiem jak to zrobić:) Tracę panowanie nad rowerem, lecę prosto na słupek graniczny. Jedyna opcja to odbicie w prawo w chaszcze, gdzie nie mam pojęcia co się kryje. Może kamień? Może dół? Ryzyk fizyk, puszczam hample, tyłek za siodło i tylko się modlę. Ufff... sama trawa.

Potem jest jeszcze zjazd singlem przez pokrzywy, gdzie nic nie widać i który nagle kończy się w potoku. Very tricky:)

Za drugim bufetem jedziemy asfaltami obniżeniem między Górami Suchymi a Stołowymi. Za Tłumaczowem ostry podjazd, jadę sam, wyprzedzam kilku zawodników. Kawałek za Radkowem dochodzi mnie silny pociąg złożony z 2 Belgów i 3 Veloclubbersów z Estonii. Łapię koło i nie puszczam:) Nie wiem czy to bliskość mety ale jakoś ten etap przeżyłem bez większego kryzysu.

Ostatni dłuższy podjazd jest w Czechach, wspinamy się do granic Parku Narodowego Gór Stołowych. Widoki są genialne, szczególnie na Strzeliniec.

Gdzieś tam na łące stojąca przy trasie kobieta rzuca do mnie: "ejti-fajw". What 85? You are 85. Really?, not bad! Yes, it's not bad:-)

No to nieźle. Za moment bufet, gdzie dowiaduję się, że teraz to już tylko z górki. Hmmm, trochę inaczej rozumiałem definicję wyrażenia "z górki", myślę sobie, pchając rower w górę zbocza kawałek dalej, he he.

Ale rzeczywiście, do mety w większości już zjazdy. Wpierw drogą 'stu zakrętów', potem krótki podjazd do czerwonego szlaku i stamtąd już do mety pod prąd trasy prologu.

Na sam koniec org wymyślił jeszcze ściankę i zjazd po schodach. Bez sensu ale przynajmniej dzięki temu wyprzedzam grupę Estończyków, którzy czekają na swojego sprowadzającego rower kolegę.

I wreszcie ostatnie prosta. Radocha jest ogromna. Tak z ukończenia, jak i z wyniku na tym etapie. Łapy tryumfalnie do góry, jak bym wygrał TdF.

Na mecie dostaję koszulkę Finishera i piwo, zaczynają zjeżdżać się koledzy. Każdy szczęśliwy, każdy dzisiaj z wyjątkowo dobrym wynikiem. Wychodzi na to, że wzorcowo rozłożyliśmy siły, he he.

Wieczorem bankiet i mała imprezka z Mariuszem, Markiem, Jankiem, Wojtkiem, Januszem i Igą - w końcu nie co dzień człowiek kończy Challenge, trzeba to było oblać.

Zajebista przygoda taki Challenge ale też i wymagający wyścig. I nie chodzi tu tylko o codzienny wysiłek ale i o logistykę, rozpakowywanie i pakowanie się każdego dnia, umiejętność wyspania się w ciężkich warunkach, zadbanie o sprzęt itp. Tę etapówkę trzeba traktować w kategoriach wyprawy.

No dobra, dość tego pitu-pitu. Mój ostateczny wynik to:

czas: 28:42:45

miejsce solo: 70/130 (+ 15 DNF)

strata do zwycięzcy (Erik Knudsen, Dania): 9:07:31


Good bikes!


Kategoria Góry, Maraton, 50-100

Sudety MTB Challenge: Złoty Stok - Walim

d a n e w y j a z d u 70.10 km 65.00 km teren 05:21 h Pr.śr.:13.10 km/h Pr.max:60.40 km/h Temperatura:27.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2481 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Czwartek, 26 lipca 2012 | dodano: 31.07.2012

DZIEŃ 5: Złoty Stok - Walim

nocleg: szkoła w Walimiu. Najlepsza miejscówka na trasie i to pod każdym względem! Czysto, wszystko na miejscu, mała kolejka do prysznica, sala gimnastyczna (na której spaliśmy) poprzedzielana kotarami, świetne jedzenie i to w takich ilościach, że po raz pierwszy nie poszliśmy już dojeść:). Sam Walim też mi się bardzo podobał, niezwykle klimatycznie położone miasteczko. Może i trochę zaniedbane ale to mu tylko dodaje uroku.

wynik: 5:42:05, 107 (198) open, 69 (131) solo

dystans oficjalny: 68,7 km, 2481 m. przewyższenia

opis:
Oj, nie chciało się rano wstawać i przebierać w ciuszki kolarskie. Do sektora wchodzę razem z chłopakami niemal na samym końcu. Mam plan zacząć spokojnie i równomiernie rozłożyć siły.

Pierwsze 2 km podjazdu rzeczywiście jakieś takie ociężałe są ale i tak przesuwam się w górę stawki. Jednak bardzo szybko łapię rytm i kręcę jak to zwykle na początku etapu, czyli dosyć mocno. Szczególnie, że trasa jest jakby pode mnie - szybka, szutrowa, pełna długich ale łagodnych podjazdów i niezbyt wymagających technicznie zjazdów. Do tego świetne widoczki.

W nieco ponad godzinkę jesteśmy już koło Barda. Taa, trzeba tylko do niego zjechać stromym kamienistym szlakiem. Na początku trochę sprowadzam ale potem już jadę. Udaje się zjechać bez gleby ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. jeden zawodnik tak przygrzał głową w kamień, że aż mu kask pękł, z kolei nasz kolega Piotr z Krakowa konkretnie się poobijał i cały w sińcach ledwo potem ukończył etap.

Za Bardem kręci mi się ciężko, to najtrudniejsze momenty na tym etapie. Trasa, oprócz jednego bardzo stromego singla, nie jest jakoś szczególnie wymagająca, to ja mam po prostu mały kryzysik. Zaczynam z tęsknotą wypatrywać akweduktu na 42-gim kilometrze.

W końcu jest. Szerokość 2,5 metra okazuje się nie być wcale taka mała ale nie wiedziałem, że będziemy tam jechać z górki, 45 km/h. Nawierzchnia żwirowa więc naprawdę lepiej nie hamować:). Za wiaduktem stoi Grzegorz i kieruje nas w dół jakimś urwiskiem. Wymiękam, sprowadzam. Org instruuje mnie, żebym zrobił miejsce bo inni zjadą. Jasne, już się odsuwam:). Rzeczywiście jadą ale glebią, he he.

Bufet a za nim asfaltowy podjazd i genialna ścieżka wokół twierdzy Srebrna Góra. Widokowo jest to na pewno najlepszy etap tej edycji. Trasa prowadzi dalej czerwonym szlakiem granią Gór Sowich, przejeżdżamy oczywiście przez wszystkie najwyższe szczyty, m.in. Kalenicę z wieżą widokową, na której byłem rok temu z rodzinką.

W dwóch miejscach jest na tyle stromo, że podjazd zmienia się w podejście. Niby do wjechania ale w 5-tej godzinie wysiłku, nie ma sensu już się katować beztlenem.

Podjazd na Wielką Sowę jest mi dobrze znany z maratonów w Głuszycy. Nowością jest fakt, że tym razem jest sucho i całość udaje się wjechać w siodle! Zjazd, który jeszcze 2 lata temu wydawał mi się karkołomny, teraz robię lekką pytą:). Gorzej jest na technicznym i stromym zjeździe z Małej Sowy. Skończył mi cię prawie całkiem tylny hamulec i za mocno hamuję przednim. Do tego dochodzi zmęczenie. W efekcie aż 2 razy zaliczam OTB przez zablokowanie przedniego koła na kamieniu lub korzeniu. Na szczęście dzieje się to na małej prędkości więc nic poważnego sobie nie zrobiłem ale niestety przegoniły mnie tam 3 osoby.

I jeszcze mało brakowało abym na ostatnim kilometrze, mknąc jakieś 50 km/h asfaltem w dół, władował się w Pawła Urbańczyka (jechał w mixie z Katarzyną Sową), któremu spadł łańcuch i dość niefortunnie zatrzymał się niemal na środku drogi.

Na szczęście jakoś go ominąłem, jak i szykany rozstawione złośliwie przed samą metą. Dziś znowu finiszuję pierwszy z Goggli choć Mariusz tym razem był blisko, strata około 20 minut.

Zmęczony ale szczęśliwy wysyłam smsa do bliskich, że „zaczynam wierzyć w ukończenie tego kurewstwa”:)


Good bikes!


Kategoria Góry, Maraton, 50-100

Sudety MTB Challenge: Stronie Śląskie - Złoty Stok

d a n e w y j a z d u 57.20 km 53.00 km teren 05:23 h Pr.śr.:10.63 km/h Pr.max:44.30 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2267 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Środa, 25 lipca 2012 | dodano: 31.07.2012

DZIEŃ 4: Stronie Śląskie - Złoty Stok

nocleg: szkoła w Złotym Stoku. W sumie nie najgorzej ale, że przyjechałem dość późno to wolne miejsce było już tylko na korytarzu...
Za to jedzenie bardzo dobre i obfite. Co nie przeszkodziło nam wybrać się jeszcze pod wieczór do pizzeri na makaron. To jest szok ile człowiek je na takim Challenge’u.

wynik: 5:46:09, 129 (201) open, 84 (133) solo

dystans oficjalny: 56,6 km, 2267 m. przewyższenia

opis:
Od początku czułem, że to będzie ciężki etap... Niby krótki ale trasa poprowadzona w większość technicznymi singlami, aż 25 km szlaku granicznego. Do tego dzień wcześniej pojechałem chyba trochę za mocno, no i było duszno. Nie gorąco, pochmurnie i nawet momentami pokropiło ale duszno. A to mi wyjątkowo nie służy.

Pierwszy podjazd szutrem poszedł jeszcze jako tako, znowu powyprzedzałem dobrych zjazdowców. I potem tylko słyszałem jak Belgijka krzyczy” On your left!” czyli „spadaj na prawo, parówo”:) Tak w wolnym tłumaczeniu.

Już na drugim podjeździe gorzej mi się kręciło a szlak graniczny to stopniowa utrata pozycji, sił i animuszu. Do tego, było coraz gorzej. Początkowe podjazdy jeszcze w siodle, na zjeździe flow jak w Rychlebach. Ale potem z każdym kilometrem więcej korzeni, kamieni, dreptania i głupich gleb na płaskim.

Objawy kryzysu są typowe - rzucam kurwami, złorzeczę na Golonkę, gadam do siebie na głos, że przecież „mi to wcale nie sprawia przyjemności”:), itp. Na szczęście nie ma takiej czarnej d..., z której nie dałoby się wyjść a każdy szlak graniczny się kiedyś kończy. A ten się dodatkowo skończył fajnym zjazdem po łące i bufetem z arbuzami.

Podjazd na Borówkową (Bluberry Mountain) wszedł w miarę gładko, na zjeździe rączki bolały ale w sumie niewiele się on różnił od poprzednich na trasie. Potem ostatni podjazd na Jawornik Wielki (Great Sycamore wg książeczki, ale miałem z tego polew, he he), też w większości w siodle, bo dostrzegłem z tyłu Jarka Wójcika, który wcześniej złapał kapcia. Byłoby głupio gdyby mnie masters (rocznik 1960) objechał nawet po defekcie. No i ostatecznie nie objechał.

Zjazdu z Sykamora też oczywiście nie mogli poprowadzić normalną (czytaj: szybką i możliwą do zjechania) drogą jak na maratonie w Złotym tylko jakimiś chęchami i zaskakującymi ściankami (w ostatniej chwili się wypiąłem a np. Marek zaliczył tam nieprzyjemną glebę). Na 2 km przed metą mijam Holendra, który szedł z buta. Pytam się „What happened?”. Złamał nadgarstek ale twierdzi, że nie potrzebuje pomocy i dojdzie sam do mety. No to ok., jadę dalej.

O dziwo dziś też przyjechałem jako pierwszy z teamu ale np. Kłosiu zerwał łańcuch. Poza tym, przewaga nad chłopakami tego dnia była niewielka. Czas - blisko 6 h na 57 km to jakaś masakra jest!! Najkrótszy ale zdecydowanie najcięższy etap tego wyścigu.

Przy kolacji obok siedział Grzegorz i powiedziałem mu, że ta trasa to już było lekkie przegięcie, tym bardziej, że wiele razy słyszałem na trasie taką opinią, wyrażaną po polsku, po angielsku czy po hiszpańsku. Zareagował dość ostro, że „wreszcie była taka jak powinna być” i dalej w stylu ‘pure MTB esencja’. Nie chciało mi się dyskutować ale potem chyba mu rura zmiękła bo przed ostatnim etapem ostro pokłócił się z Weną (Czech od wytyczania tras) w temacie ominięcia jakiegoś hardcorowego odcinka. Czech nie chciał ustąpić więc wqrwiony org sam wyruszył w teren przestawiać strzałki:).


Good bikes!


Kategoria Góry, Maraton, 50-100

Sudety MTB Challenge: Kraliky - Stronie Śląskie

d a n e w y j a z d u 77.80 km 65.00 km teren 05:08 h Pr.śr.:15.16 km/h Pr.max:66.20 km/h Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2571 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Wtorek, 24 lipca 2012 | dodano: 31.07.2012

DZIEŃ 3: Kraliky - Stronie Śląskie

nocleg: Sala sportowa, 50 osób w jednym pomieszczeniu. Na szczęście jest schludnie, poza tym lepiej niż się spodziewałem, tylko na początku strasznie duszno i gorąco.
Wyżywienie w Siennej, co ma tę dobrą stronę, że mogę bez problemu odwiedzić Paszków. Wojtek pożycza mi zwijany materac gąbkowy bo na samej karimacie jest mi jednak za twardo. To będzie przełom jeśli chodzi o moje wysypianie się, he he. Minusem jest logistyka (transport busem i autokarem) oraz to, że porcje na obiad były wyliczone i trzeba było jeszcze potem dojeść kebabem przy basenie. Za to śniadanko było na bogato i pierwszy raz na ciepło - paróweczki, jajecznica, szmery-bajery:).

wynik: 5:19:28, 102 (206) open, 63 (137) solo

dystans oficjalny: 79,2 km, 2571 m. przewyższenia

opis:
Rano czuję się dobrze. Po wczorajszym pechowym etapie, nastrój mam bojowy - jak odrabiać straty to teraz. Trasa pokrywa się w sporej mierze z maratonami w Międzygórzu i Stroniu a więc leży mi, poza tym - to prawie moje tereny:).

Po starcie od razu mocno cisnę na pedały i szybko przesuwam się w górę stawki. Długi asfaltowy podjazd na średnią tarczę, to coś w czym josipy czują się mocne:). Gdy jednak zaczyna się zjazd, znowu następuje bolesna weryfikacja mojego miejsca w peletonie. Wyprzedza mnie kilkanaście osób, w tym kobiety, które dosłownie skaczą nad przeszkodami. Ale i tak na asfalcie udaje się wyciągnąć blisko 70 km/h.

Pierwszy bufet za Jodłowem już na podjeździe na Śnieżnik omijam. Niepotrzebnie, krótko potem łapie mnie mały kryzys, muszę się zatrzymać i schłodzić głowę w strumieniu. W dodatku - znowu ten pot szczypie w oczy.

Zjazd czerwonym od schroniska, podobnie jak 2 tygodnie temu, poszedł mi całkiem nieźle. Po drodze dużo kibiców, w tym dzieciaki z wycieczek szkolnych, które dodatkowo się ożywiają, jak słyszą, że jestem z Polski. Fajny klimacik.

Drugiego bufetu na Polanie pod Śnieżnikiem już nie omijam ale też nie zatrzymuję się tam na dłużej. Potem zjazd „tarką” gdzie tradycyjnie widać pechowców z kapciami. Zawodnikowi przede mną kamień podbija tylne koło przy prędkości 50 km/h. Wyglądało to dość makabrycznie ale na szczęście się nie wygrzmocił.

Zielony szlak graniczny tym razem jest całkiem spoko ponieważ ścieżka zdążyła podeschnąć. Cały czas tasuję się z mocną Dunką Cecilie Overbye. Ja jestem od niej minimalnie mocniejszy na podjazdach, za to ona fantastycznie zjeżdża. Na technicznym singlu w dół do Nowej Morawy śledzę jej tor jazdy i udaje się utrzymać koło:). Nie do wiary, jadąc sam pewnie bym sprowadził w paru miejscach.

Ostatni bufet a za nim wyniszczająca, przedostatnia dziś wspinaczka Drogą Marianny na Przełęcz Suchą. Jest stromo, stary bruk strasznie nierówny a na domiar złego - słońce pali niemiłosiernie w czerep. W paru miejscach podprowadzam, jak wszyscy dookoła.

Na szczycie kawałek asfaltem i w miarę po równym dla złapania rytmu i oddechu, po czym kolejny zjazd. I znowu zaskoczenie bo jest technicznie, po korzeniach i kamlotach a nie szutrami. Do Dunki dołączył teraz również Katalończyk (ten od imbusa wczoraj) i znowu mam lekcję z serii „jak to się robi”, w dodatku gratis.

Trochę mi co prawda jednak uciekają ale doganiam ich na ostatnim podjeździe. Nagle niewiele przed sobą dostrzegam Ewelinę Ortyl, która w tym sezonie raczej mi wkładała po 20-30 min. Mam więc dodatkową motywację, żeby jeszcze wycisnąć trochę mocy ze zmęczonych nóg.

Przeganiam ją oraz jej partnera z teamu mix na ostatnim zjeździe rynną tego dnia. Potem jeszcze tylko fantastycznie mknięcie łąką w dół do Młynowca (znowu inny wariant niż na ostatnim maratonie, fajnie!) i ostatni kilometr asfaltem do Stronia.

Na metę wjeżdżam naprawdę wypompowany, muszę się położyć na 15 min. Ale z wyniku jestem bardzo zadowolony, aż blisko 40 min. przewagi nad Kłosiem, reszta kolegów jeszcze dalej.
Pozycja team leadera odzyskana ale kosztowało mnie to sporo wysiłku. Następnego dnia przyjdzie za to zapłacić...


Good bikes!


Kategoria Góry, Maraton, 50-100

Sudety MTB Challenge: Kudowa - Kraliky

d a n e w y j a z d u 87.00 km 75.00 km teren 05:40 h Pr.śr.:15.35 km/h Pr.max:51.90 km/h Temperatura:24.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2277 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Poniedziałek, 23 lipca 2012 | dodano: 30.07.2012

DZIEŃ 2: Kudowa Zdrój - Kraliky

nocleg: Kraliky, szkoła. Bardzo przyjemnie, wrażenie robi w szczególności kompleks sportowy z nowiutkim stadionem i tartanową bieżnią.
Jedzenia sporo ale jest takie sobie - makaron z sosem i mięso bez smaku, które okazuje się nie być mięsem tylko sojąJ

wynik: 6:07:27, 155 (209) open, 97 (139) solo

dystans oficjalny: 88,2 km, 2277 m. przewyższenia

opis:
Pierwszy etap więc w sektorach jeszcze śmichy-chichy a także pewna niepewność - co to będzie? Po starcie czuję, że nie jest źle, noga ładnie kręci pod górę a ja przesuwam się w górną połowę stawki (zapewne gdzieś pod koniec pierwszej setki). Koledzy z teamu, w tym Kłosiu, zostają z tyłu. Pierwsze zjazdy i już widzę, że lekko na tym Challenge’u nie będzie. Jest stromo i błotniście, a ja nie schodzę z roweru tylko dlatego, że wszyscy dookoła (w tym kobity) zostają w siodle. Ogólnie to rzecz dość symptomatyczna dla całej tej etapówki - ludzie, którzy podjeżdżają podobnie jak ja, lub nawet gorzej, są ode mnie znacznie szybsi na zjazdach. Będzie się od kogo uczyćJ

No dobra, zjazd się kończy a tu kolejka, ciekawe... Okazuje się, że trzeba wejść do rzeki i to nie po to żeby ją przejechać tylko po to, żeby... pojechać z nurtem. Hmm, myślałem, że wzdłuż rzeki to tylko mosty w Wąchocku budująJ W sumie to niegłupie rozwiązanie bo dzięki temu możemy w tunelu przekroczyć ruchliwą i niebezpieczną DK 8 z Kudowy do Kłodzka. Jest ciepło, więc buty wyschną, zresztą i tak do końca etapu jeszcze dłuuuga droga.

Niedaleko za rzeczką mega stromy podjazd asfaltem, nachylenie jak na Przełęczy Karkonoskiej, tylko nawierzchnia lepsza. Dalej równie stromo ale na łączce. Nie lubię takich podjazdów - nierówne podłoże strasznie wybija mnie z rytmu. Do tego dochodzi problem znany mi już z innych maratonów - pot z czoła spływa do oczu i szczypie tak, że muszę się zatrzymać. Tracę kilka pozycji (przyp. red. - dopiero na ostatnim etapie zaryzykowałem zagotowanie mózgu i założyłem chustę pod kask. Efekt był rewelacyjny i tylko pytanie czemu tak późno?).

Dalej wjeżdżamy w las i na szlak graniczny. Jest płasko ale grząsko, co chwila błoto. Jedzie się bardzo ciężko, znowu jestem przeganiany. Niby błoto jest dla wszystkich takie samo ale mi jakoś szczególnie ono nie służy. Podejrzewam, że to też wychodzą braki w technice.

Chyba gdzieś na tym fragmencie trasy fotograf z Bikelife wykonał mi tą genialną kwotę, aż się do galerii best off załapałem. Zdjęcie z kategorii "Sam go pcham":)



Źródło: galeria.bikelife.pl

Na szczęście druga część trasy jest już łatwiejsza pod względem podłoża (quite fast and easy, cytując road booka). Odzyskuję wigor i kilka straconych pozycji. Wielką radochę sprawia mi zjazd łąką po trasie narciarskiej. Gdzieś tam przy którymś podjeździe stoi Grzegorz Golonko i wskazując na majaczące po drugiej stronie Kotliny szczyty Masywu Śnieżnika mówi: „Dziś to tylko taka rozgrzeweczka, jutro dostaniecie w d.”J.
Już w Czechach, na szybkim fragmencie z czerwonego tłucznia, jadę przez chwilę po zmianach z dwoma Hiszpanami, a właściwie Katalończykami.

Na ostatni bufet dojeżdżam razem z Jarkiem Wójcikiem w momencie kiedy właśnie rusza z niego zaprzyjaźniony team z Chodzieży. Z Olkiem Prusem do tej pory w tym sezonie wygrywałem więc byłem zdziwiony kiedy wcześniej na trasie mnie dogonili a następnie podyktowali tak ostre tempo pod górę, że puściłem koło.

Tak więc, widząc ich teraz tak blisko, szybko uzupełniam bidon, wgryzam się w arbuza, biorę garść suszu do łapy i ruszam w pościg. Jedno co mnie niepokoi to dziwny dźwięk wydawany przez napęd. Wcześniejsze cykanie od pewnego czasu zmieniło się w coś znacznie bardziej złowrogiego...

No i masz! Jak nie jebnie nagle coś pod butem. Zerwany łańcuch, ale żeby tylko... Niestety strzelił też hakL Pierwsza myśl - no to koniec. Do mety jeszcze jakieś 20 km, jest 14:30, nie dojdę przed 18. Ale zaraz zaraz - mam skuwacz, od Katalończyka pożyczam imbus, żeby odkręcić przerzutkę, od innego kolarza spinkę. Teraz tylko pozostaje spiąć łańcuch na krótko, na możliwie uniwersalnego single-speeda. Problem w tym, że nigdy w życiu tego nie robiłem. Pierwsze próby są kiepskie, łańcuch nie jest odpowiednio napięty i przeskakuje na koronkach kasety albo spada. Fuck! W końcu, metodą prób i błędów, po poluzowaniu tylnego koła, udaje się naciągnąć korbą łańcuch na przełożenie 32x16. Trochę twardo ale nic już nie poradzę, za bardzo skróciłem łańcuch. W międzyczasie wyprzedziło mnie pewnie z 50 kolarzy, w tym Mariusz, który słysząc, że urwałem hak zaklął „K..., ale pech!”. Racja, pech.

Mogę jechać - gdy jest bardziej stromo staję na pedałach, gdy stromizna jeszcze się zwiększa, muszę zejść i prowadzić. Widząc to, jeden dowcipniś z zagranicy rzuca do mnie: „Hej, mister strong”. O, ty kutasie. Pomściłem, wyprzedzając barana kawałek dalej i rzucając: „Maybe not strong but stronger than you”J.

Na szczęście większość z blisko 20 km do mety to już raczej zjazd, na początku techniczny potem ostry po łące, więc nawet nie trzeba dokręcać. Najgorsze jest ostatnie 5-6 km, lekko w dół, ja mielę jak osioł na kadencji pewnie 110 a i tak jadę 26 km/h. Tak czy inaczej, nikt mnie już nie dogania i na metę wjeżdżam jako drugi z teamu, tylko 16 min. za Kłosiem. Strata wydaje się być do odrobienia. Patrząc na wyniki tych, z którymi jechałem w momencie defektu, cała ta zabawa kosztowała mnie jakieś 35 minut.

Bardziej martwi mnie sprawa haka ale okazuje się, że czescy mechanicy mają wszystko. Oczywiście trzeba też wymienić łańcuch i kasetę ale najważniejsze, że mogę jechać dalej. Kurs u Czechów wysoki (10 koron = 2 zł.) ale i tak są wielcy, poza tym to przecież nie kantor a całą robociznę odwalają gratis, szybko, profesjonalnie i bez marudzenia.
Fajnie się na nich patrzy popijając piwko:)


Good bikes!


Kategoria Góry, Maraton, 50-100