Góry
Dystans całkowity: | 3034.75 km (w terenie 1888.90 km; 62.24%) |
Czas w ruchu: | 191:45 |
Średnia prędkość: | 15.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.80 km/h |
Suma podjazdów: | 55415 m |
Maks. tętno maksymalne: | 182 (95 %) |
Maks. tętno średnie: | 147 (77 %) |
Suma kalorii: | 30744 kcal |
Liczba aktywności: | 78 |
Średnio na aktywność: | 39.41 km i 2h 27m |
Więcej statystyk |
Sudety MTB Challenge - Prolog
d a n e w y j a z d u
37.00 km
15.00 km teren
02:15 h
Pr.śr.:16.44 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:900 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Prolog czyli wstęp a zatem parę słów tytułem wprowadzenia w temat.
Na Challenge jechałem z obawami o własną formę i nastawiony raczej na przygodę niż na realizację. Uważałem (i wciąż tak uważam), że nie byłem odpowiednio przygotowany na wielogodzinny wysiłek dzień po dniu niemal przez tydzień. Poza tym, bezpośrednio przed startem miałem dość burzliwy okres w życiu i za mało czasu spędzałem na rowerze a za dużo w knajpach i ogródkach piwnych:) Miałem zamiar dobrze się bawić, mieścić w limitach czasowych żeby dostać i koszulkę Finishera i nie rozpieprzyć gdzieś na trasie sprzętu ani siebie.
Hmmm... okazało się, że rzeczywistość przerosła moje oczekiwania:) Bardzo szybko zrozumiałem, że a) duch rywalizacji weźmie górę nad turystyką, b) powyższe założenia staną się absolutnym planem minimum. W skrócie - poszło mi znacznie lepiej niż się spodziewałem, ale po kolei.
********
DZIEŃ 1 - ROZGRZEWKA I PROLOG
miejsce: Kudowa Zdrój
nocleg: Liceum, zdecydowanie najgorsza miejscówka z wszystkich - obskurnie, daleko do prysznica, śmierdziało z kibla i ogólnie jakieś takie wrażenie, że nie jest zbyt bezpiecznie. Szkoda, że akurat tu wyszło nam spędzić aż 3 noce
wynik: 0:41:34, 105 (218) open, 73 (144) solo
dystans oficjalny: 8 km, 450 m. przewyższenia
opis: ponieważ godzina mojego startu w czasówce przypadała dopiero po godz. 15, postanowiliśmy z Kłosiem przejechać sobie rozpoznawczo całą trasę. Miało być: fast, easy and uphill. A było - ciężko, technicznie, ślisko, 2 podejścia i nawet parę zjazdów. Podczas rekonesansu dogoniliśmy gdzieś w połowie dystansu znakującego trasę Czecha Wenę. Powiedział nam, że mamy lecieć dalej cały czas czerwonym szlakiem aż do asfaltu. Niestety nie dopowiedział, że przed asfaltem należy jeszcze odbić jakieś 100 m. w prawo od czerwonego szlaku. W efekcie zaserwowaliśmy sobie jeszcze jakiś kilometr podejścia na Błędne Skały, momentami z rowerem na plecach:).
Sam ścig to bardzo fajne doświadczenie - pierwsza czasówka w życiu. Spiker wyczytuje nazwisko: Wojtek Sołtys, Polska! Brawa i ogień pod górę. Bardzo szybko poczułem, że rozgrzewka była za mocna, na pierwszym odcinku mocno mnie przytkało, dogonili mnie zawodnicy startujący po mnie (byli mocni ale doszli mnie za szybko). Potem śliska łączka i problemy techniczne. Dopiero od połowy trasy złapałem swój rytm i to ja zacząłem przeganiać. Na asalcie 2 km przed metą doszedłem mocnego zawodnika z Rosji (nr 100 a więc startował minutę przede mną). Widać weszło mu to na ambicję ponieważ wpierw usiadł mi na kole, a potem wyprzedził. To z kolei mi weszło na ambit i stąd wziął się słynny finisz zwany "Rybką" (od sposobu w jaki łapałem tlen) na oczach kolegów. Setka ostatecznie przegrana o koło ale czas miałem oczywiście lepszy od rywala, jak i lepszy od kolegów z teamu:)
Start obiecujący...
Good bikes!
Kategoria Góry, 20-50, Maraton
Tzw rozjazd do schroniska pod Śnieżnikiem
d a n e w y j a z d u
34.10 km
30.00 km teren
02:18 h
Pr.śr.:14.83 km/h
Pr.max:62.90 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Rano zwlokłem się z łóżka obolały. A co będzie na Challenge'u?, pomyślałem. Oj czarno to widzę..., taka była przynajmniej pierwsza refleksja. Ale jak wsiadłem na rower, to było już całkiem nieźle. Można powiedzieć, że nóżka kręciła:)
Niestety Zbychu i Marcin musieli już rano jechać do Poznania ale za to dołączył do nas Mateusz "Ryba" Rybczyński z dwiema kobietami - Igą i Anią.
I w takim mocnym składzie pocisnęliśmy wpierw ostro pod górę do budki pod Czarną Górą (1050 ml. npm) a następnie czerwonym szlakiem przez Żmijowiec do schroniska. Widoki genialne. Pod schroniskiem obaliliśmy czeskie piwo Opat, founded by Klosiu:). Jak to dobrze, że my jesteśmy tylko amatorami, he he.
Następnie kawałek pod prąd trasy sobotniego maratonu i na krótkim (góra 500 m) zjeździe posypały się aż 3 laczki. Potem z kolei JPBike zgubił aparat (szczęśliwie odnaleziony) a Jacgol nie zmieścił się w zakręcie na szutrowym zjeździe. I to wszystko tylko po 1 piwku:) A tak na serio, to przecież poważnymi ludźmi jesteśmy i każdy był trzeźwy tylko jakieś takie fatum nas nie opuszczało.
Nawet do Międzygórza nie udało się tak do końca zjechać bo zniosło nas do Nowej Wsi i musieliśmy kilka kilometrów nadłożyć. W tym uroczym miasteczku nazywanym kawałkiem Tyrolu w Sudetach uzupełniliśmy płyny i węglowodany oraz ruszyliśmy na ostatni podjazd tego intensywnego weekendu czyli na Przełęcz Puchaczówka, uczciwe 300 m. w górę. Jeszcze tylko fajny i baaardzo szybki asfaltowy zjazd z agrafkami i już byliśmy z powrotem na kwaterze.
Dziękuję wszystkim za wspólny wypad!
Good bikes!
Kategoria Góry, 20-50
Sienna - Stronie - Sienna
d a n e w y j a z d u
11.00 km
0.00 km teren
00:30 h
Pr.śr.:22.00 km/h
Pr.max:55.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:250 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Dojazd na maraton i powrót z tegoż. Teoretycznie wpis bez historii. Teoretycznie:)
W drodze powrotnej udało się jednak już na samym początku zerwać łańcuch przy okazji wyścigu z Kłosiem. Chwilę dalej Jarek rozwalił mocowanie bloków w swoich spdach, a przewracając się jeszcze dodatkowo wygiął tarczę w tylnym kole Marka.
A na koniec i tak się jeszcze pościgaliśmy i tętno pod kwaterą było pewnie powyżej 170. My chyba powinniśmy jeździć jakieś ultra maratony 120 km i 5000 przewyższenia:)
Good bikes!
Kategoria Góry
MTB Maraton Stronie Śląskie
d a n e w y j a z d u
82.00 km
75.00 km teren
05:56 h
Pr.śr.:13.82 km/h
Pr.max:55.00 km/h
Temperatura:27.0
HR max:182 ( 95%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: 4500 kcal
Rower:Lover
Pierwszy start po ponad miesięcznej przerwie, dopiero drugi raz w tym roku w górach. W dodatku - ostatnie dni przed maratonem to mocno zaburzona równowaga między treningami a imprezowaniem...:) Jednym słowem - byłem pełen obaw.
W piątek popołudniu wyruszamy do Siennej, gdzie zorganizowałem nocleg. W samochodzie 4 osoby - Jacek, Marek, Mariusz i ja. Na dachu 4 rowery, nie wierzyłem, że się zmieszczą dopóki tego nie zobaczyłem:). Po drodze, przed Bardem łapie nas burza, która wygląda jak koniec świata. Wpierw pioruny rozświetlające przedwcześnie pociemniałe, czarne jak nicość niebo. Potem istne oberwanie chmury, nie przesadzę jeśli napiszę, że wyglądało to jak byśmy wjechali pod wodospad. Początkowo jedziemy w sznurze aut jakieś 40 km/h ale gdy droga krajowa nr 8 zamienia się w rwący strumień, postanawiamy to przeczekać na parkingu. Po jakichś 15 minutach najgorsze chyba mija i możemy jechać dalej. Po drugiej stronie Gór Bardzkich, ulice są ledwo mokre...
Po dojeździe na kwaterę spotykamy Jacka, Jarka, Marcina i Zbyszka. Jest nas 8 i wszyscy jutro jadą giga!
Rano pobudka dosyć wcześnie, trzeba zjeść porządne śniadanie, zrobić ostatnią kontrolę sprzętu i zjechać 5,5 km do biura zawodów. Dodatkowo mam stres czy udało się przenieść opłatę startową Rodmana ponieważ cały czas figuruję na liście jako „oczekujący”. Na szczęście na dole okazuje się, że wszystko jest ok. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, spotykamy znajomych (w tym ja po raz pierwszy osobiście Che, cała przyjemność po mojej stronie:D) i właściwie pora ustawiać się w sektorach.
I nagle mała panika - nie mam dętki, 10 min do startu. Wyskakuję, żeby kupić a tu jak na złość akurat nie ma namiotu Dobrych Sklepów. Może jechać bez? Ale to jak wywoływanie wilka z lasu. Ratuje mnie Marcin, który ma 2, dzięki! Jak się później okaże - mi się nie przydały a on miał 2 laczki... To się nazywa złośliwość losu.
Start, jak to na giga, jest dostojny. Przynajmniej w wykonaniu większości bo akurat ja jadę dość mocno i przesuwam się gdzieś na granicę 2-3 sektora. Odrywam się od Kłosia i Jacgola, przeganiam JPBike’a i chwilę przed zjazdem w teren zrównuję się z Drogbasem. Pulsak pokazuje tętno 175 ale nie czuję palenia mięśni więc trzymam tempo. Chwilę jedziemy obok siebie z Drogbasem ale na krótkim podejściu przed Wilczyńcem wyprzedzam go i lecę dalej za Jarkiem Paszczyńskim, czyli organizatorem Michałek. Chciałem po prostu choć przez chwilę poczuć jak to jest być team liderem na giga, nie sądziłem, że ta chwila potrwa prawie 3 godziny. Uczucie jest fajne ale trzeba mieć nerwy ze stali żeby wytrzymać ten ciężar odpowiedzialności i oczekiwań:):).
No dobra, dość tego pitu pitu. Na zjeździe Drogą Albrechta zaczyna się pierwsze błoto i kałuże. Momentalnie mam całe okulary zachlapane i ledwo co widzę. Jest grząsko i przez moment płasko - znaczy tracę kilka pozycji, na szczęście nie przegania mnie nikt z Goggli. Na technicznym zjeździe do Międzygórza sprowadzam tylko przez moment i to właściwie dlatego, że jestem przyblokowany i nie bardzo mam inną możliwość. Może to i dobrze, bo jak się tak bardzo rozochociłem, to pewnie skończyłoby się konkretnym dzwonem.
Zjazd rynną do Międzygórza, ale mi się micha cieszy:)
W Międzygórzu robimy fragment trasy z zeszłego roku pod prąd - wpierw zjazd przy koniach, a następnie podjazd rynną. To początek wspinaczki do schroniska pod Śnieżnikiem, przerwanej paroma krótkimi zjazdami. Kilka kilometrów pod górkę przy nachyleniu pozwalającym na jazdę na środkowej tarczy - to jest mój żywioł:).
Mimo tego, w pewnym momencie oglądając się za sobą na zakręcie, dostrzegam bardzo blisko JPBike’a. Jestem pewien, że dojdzie mnie jeszcze przed schroniskiem, a najpóźniej na czerwonym szlaku ale nie. Zjazd znowu idzie mi zaskakująco dobrze, nie za mocno nabite opony (około 2 barów) dają świetną przyczepność a mi udaje się wybierać optymalny tor jazdy. Nawet wyprzedzam 2 zawodników, f...ing unbelievable.
Po zjeździe łączymy się z trasą mega i na pewno nie jest to ogon tego wyścigu ponieważ prędkości są zbliżone. Inna sprawa, że teren jest bardzo ciężki - podjazd na mokrym, grząskim podłożu. Dość szybko osiągam Polanę pod Śnieżnikiem i zaczyna się długi, szybki zjazd z tarką na dole (wciąż nie pojmuję jak Rodman mógł tam kiedyś zjechać na sztywnym widelcu!). Po drodze, tradycyjnie już, laczek ściele się gęsto.
Na dole bufet. Robię trochę dłuższy postów - przede wszystkim woda na głowę i oczy, bo co chwila szczypie mnie spływający z czoła pot. Poza tym uzupełnienie bidonów i garść suszu do żucia. W międzyczasie dojeżdża JP i dalej ruszamy już razem. Na kolejnym szutrowym podjeździe przesuwamy się kilka pozycji w górę, wypłaszcza się czyli to już trawers zbocza Śnieżnika z genialnymi widoczkami po lewej. Krótki zjazd i na zakręcie, zamiast odbicia w dół w kierunku Kamienicy, jak rok temu, strome podejście w prawo, po kamieniach. Podejście służy przedostaniu się do zielonego szlaku granicznego. Jeszcze nie wiem, że oto zaczyna się największy hardcore tego maratonu.
Następne 15 km to mozolne przedzieranie się wąską, grząską, pełną kałuż, błota i korzeni ścieżką pośród jagodzianek. Czasami jest niemal płasko a prędkość nie przekracza 10 km/h. Teren odkryty więc słońce pali prosto w łeb. Po paru kilometrach jest bufet w siodle przy przejście granicznym Stara Morawa. Stał tam podobno sam Grzegorz Golonko oferując żele i wszelką pomoc (wiedział co jeszcze nas czeka). Podobno, bo ja, widząc ruszającego spod bufetu Jacka, nawet się nie zatrzymałem:).
Ale Jacek i tak mi ostatecznie odjechał na kolejnym podjeździe a ja zostałem sam na sam z kryzysem, błotem i jagodami. Nie powiem, przekląłem kilka razy organizatorów, i to nie w duchu, ale i tak nikt oprócz jeleni raczej nie słyszał, he he. Jakby na dobitkę, jeszcze długi fragment gdzie trzeba było człapać z buta. Było naprawdę ciężko ale, jak mówią, nie ma takiej czarnej d., z której nie dałoby się wyjść a każdy szlak graniczny się kiedyś kończy (chociaż pamiętam z lekcji geografii, że akurat granica lądowa z Czechami jest naszą najdłuższą:D).
Skończył się i ten. Zjazdem, dość trudnym bo ze zwalonymi drzewami ale przynajmniej bez błota. Potem długi fragment mniej więcej po płaskim, gdzie jechałem sam jak palec mając cały czas wrażenie, że niemiłosiernie zamulam (18-20 km/h) ale rzut oka na pulsometr trochę mnie pocieszał (155 bpm). Następnie długi i szybki zjazd i nagle rozpoznałem gdzie jestem - blisko Bielic, skąd zaczął się podjazd czerwonym szlakiem do asfaltówki i Przełęczy Suchej (jechałem tamtędy 2 lata temu). Jak by nowe siły we mnie wstąpiły i dość równym tempem pokonałem to ostatnie przewyższenie na trasie.
Co prawda pod koniec dogonił mnie 1 zawodnik z Bydzia Power ale przynajmniej było z kim pogadać i potem ładnie pojechać na płaskim niemal po zmianach.
Ostatnie 8 km to właściwie tylko zjazd z 1 małą zmarszczką po drodze. Modliłem się tylko, żeby nie złapać pany, szczególnie gdy zobaczyłem jednego nieszczęśliwa pchającego rower jakieś 3 km od mety. Nade mną opatrzność jednak czuwała i dojechałem szczęśliwie do mety, wykonując na koniec kilka skoków radości:D.
Wyglądało to o tak:
JP przyjechał 4 minuty przede mną, reszta teamu - była jeszcze na trasie.
Czarnym koniem okazał się zdecydowanie Jacgol, który zjawił się na mecie jako trzeci z Goggli, 9 minut po mnie ale po drodze zmieniał dętkę. Patrząc na międzyczasy, bez tej awarii miał dzisiaj szansę wygrać z każdym z nas!
Biorąc pod uwagę systematyczność (a właściwie jej brak) moich treningów ostatnio, jestem bardzo zadowolony z wyniku. Miałem kryzys ale na szlaku granicznym każdy przeżywał ciężkie chwile. Poza tym, nie oszukujmy się - nie mam ani czasu ani determinacji żeby w pełni przygotować się do 5/6-godzinnego wysiłku więc jadąc giga w górach zawsze będę cierpiał. Ale póki jest fun, a w dodatku dojeżdżam w pierwszej połowie stawki, to chyba nie jest źle:).
Wyniki:
Czas: 5:56:26
Miejsce Open: 60/139 (w tym 18 DNF)
Miejsce M3: 26/55 (w tym 5 DNF)
Strata do zwycięzcy Open i M3 (Bogdan Czarnota): 1:43:36
I jeszcze ciekawostka - trzeci zawodnik open stracił aż 26 minut do zwycięzcy i tylko najlepsza 10-tka zmieściła się w 5 godzinach...
P.S. Pulsak wariował - za często pokazywał tętno 40, albo 0, albo 209. Mimo tego naliczył ponad 3000 spalonych kalorii a myślę, że realnie było około 4500. Maksymalne tętno oprócz tych skoków to 182.
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100
MTB Maraton Złoty Stok
d a n e w y j a z d u
78.20 km
75.00 km teren
05:23 h
Pr.śr.:14.53 km/h
Pr.max:52.40 km/h
Temperatura:24.0
HR max:171 ( 90%)
HR avg:135 ( 71%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: 4074 kcal
Rower:Lover
Drugie górskie giga w życiu zaliczone!
Wynik mógłby być trochę lepszy ale w sumie jestem zadowolony - praktycznie nie miałem większego kryzysu na trasie i jechałem mimo pewnych dolegliwości.
Start razem z Kłosiem z ostatniego sektora, ponieważ nie było nas w Murowanej. Tempo od początku zdecydowane, trzymam się za Mariuszem ale po paru kilometrach mi odchodzi - mocny dziś jest. Ja z kolei wyprzedzam Jacgola.
Jedzie mi się nie najgorzej (kolano na razie się nie odzywa) ale za to opaska od pulsometra jakoś się obsuwa i pulsak szaleje - raz pokazuje 160 bpm, raz 40 bpm. Zatrzymuję się na chwilę, żeby to poprawić.
Po 8 kilometrach podjazdu w końcu jesteśmy na Jaworniku. Zaczyna się długi ale dość łagodny zjazd, momentami trzeba dokręcać. Na krótko przed pierwszym bufetem zrównuję się z zawodnikiem z Chodzieży, z którym wspólnie kręciłem przez wiele km w Czerwonaku. "Drugi maraton razem?" - rzucam. Na to wygląda. Póki co, wzajemnie się motywując mijamy kilka osób. Ale niestety w pewnym momencie łańcuch spada mi na zewnątrz i nie chce wrócić. Znowu postój a kolega odjeżdża. Naprawiam i ruszam żeby gonić a tu nagle widzę go jak wraca z jeszcze jednym zawodnikiem. Pomylona trasa, fuck! Szczęście w nieszczęściu, że akurat tam mi ten łańcuch spadł ale i tak nadłożyłem około kilometra...
Wracam na trasę maratonu a tu akurat długi i stromy podjazd taką "ledwo ścieżką". Młynek nie chce wskoczyć, do tego kłuje mnie w kolanie i boli w krzyżu. Przez moment pojawia się myśl o wycofaniu się ale szybko ją odganiam.
Młynkowi trzeba pomóc ręką:) ale potem działa już be zarzutu. A że boli? Nikt nie mówił, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie - to jest giga!
Z pętli królewskiej szczególnie utkwił mi w pamięci zjazd fantastycznym singlem po łące, zdaje się, że wylądowaliśmy po nim nieco powyżej Jaskini Radochowskiej. Szkoda, że jechałem tam akurat w grupce i byłem trochę przyblokowany.
No i końcówka podjazdu na Przełęcz pod Jawornikiem, poprowadzona jakimiś
zupełnymi chynchami, dała popalić.
Na zjeździe czerwonym do Orłowca (znanym mi z objazdu 2 dni wcześniej) dostrzegam JPBike'a zmieniającego dętkę (pech!). Na dole bufet a potem długi szutrowy podjazd, niemal pod samą Borówkową.
Mój najlepszy moment w maratonie. Łapię równe tempo na środkowej tarczy i miarowo przesuwam się do przodu. Wyprzedzam chyba z 7 osób, samych gigowców, mnie nikt w tym czasie nie dogania.
Potem zjazd do Lutyni, nawrotka i początek podjazdu pod Borówkową, na początek stromą łączką, ze słońcem dającym ostro w czerep. Tu z kolei jest moja "Golgota":) Prędkość niewiele większa niż jakbym szedł, ale jadę. W lesie jest trochę lepiej, w jednym miejscu gdzie jest mnóstwo korzeni - podprowadzam. Reszta w siodle ale przegania mnie kobieta a ja nawet nie mam siły, żeby ją gonić.
Zjazd z Bórówkowej na 65-tym kilometrze to jest masakra, ręce mdleją. Czasami czuję się jakbym po schodach zjeżdżał, 2 kilometry... Tylko w jednym miejscu sprowadzam.
Wreszcie koniec tego telepania. Ostatni bufet i w górę. Niby już niewiele podjazdu ale za to najbardziej stromo na całej trasie - ponad 18%. Nie daję rady i 2 razy kawałek podprowadzam. Ale kiedy idę kolano boli mnie bardziej i czuję, że zaraz złapie mnie skurcz łydek, więc czym prędzej wpinam się z powrotem w pedały.
Ostatnie 8 kilometrów to już tylko zjazd do mety, w większości łatwy. Dokręcam i przeganiam jeszcze parę osób z giga a nawet jakichś maruderów z mega.
Wpadam na metę. Kłosiu jest już tam od kilku minut a chwilę później zjawia się również i JP. Bezkonkurencyjny w naszym teamie był dzisiaj Drogbas, który wlał mi 20 min. Ostatni, po ponad 6 godzinach, przyjeżdża Jacgol, dla którego góry nie okazały się dziś łaskawe - 2 pany:(.
1. Bogdan Czarnota (M3) - 3:45:30
.
.
.
80. Drogbas (37 M3) - 5:05:01
97. Kłosiu (42 M3) - 5:19:17
108. Ja (47 M3) - 5:25:52
112. JPBike (49 M3) - 5:31:11
142. Jacgol (59 M3) - 6:16:19
Wystartowało 171 zawodników, w tym 75 w M3.
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100
Przed burzą
d a n e w y j a z d u
30.00 km
10.00 km teren
01:40 h
Pr.śr.:18.00 km/h
Pr.max:51.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max:166 ( 87%)
HR avg:129 ( 67%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
i w trakcie:) ale po kolei.
Wybierałem się właśnie na rower z zamiarem wjechania na Borówkową Górę, gdy zadzwonił Kłosiu z pytaniem czy bym nie podprowadził jego i JPBike'a szosowym podjazdem na Przełęcz pod Jawornikiem (na trasie Lądek - Złoty Stok).
Chętnie przystałem na propozycję;) Chłopaki byli już nieźle zdygani - 80 km i ponad 2000 m przewyższenia w nogach (wcześniej wycieczka z Paczkowa do schroniska pod Śnieżnikiem).
Wyjechałem im na przeciw do Stójkowa a następnie razem zrobiliśmy około 9 km podjazdu. Niebo nad nami cały czas złowrogie - granatowe, niemal czarne, do tego grzmiało. Ale nie padało.
Na przełęczy się rozdzieliliśmy. Ja zjechałem czerwonym szlakiem (fragment trasy maratonu w Złotym Stoku) do Orłowca i dalej szutrem pod górę aż do klimatycznej asfaltówki w Wojtówce. Tam znalazłem oznaczenia niebieskiego szlaku rowerowego do Lutyni i nim zacząłem się wspinać. Wkrótce asfalt się skończył a podjazd robił się coraz bardzie stromy (myślę, że nachylenie około 20%). Zaczęło też błyskać, i to naprawdę blisko.
Ulewa dorwała mnie chwilę po wjechaniu na najwyższy punkt trasy, skąd do Lądka było jeszcze około 5 km, cały czas w dół, z czego pierwsza część zjazdu w terenie.
Tak że, zabrakło może 10 min. żeby zdążyć przed burzą, ale na kwaterę dojechałem przemoczony do suchej nitki.
Good bikes!
Kategoria Góry, 20-50
Rychlebskie Ścieżki
d a n e w y j a z d u
20.10 km
15.00 km teren
01:46 h
Pr.śr.:11.38 km/h
Pr.max:51.80 km/h
Temperatura:24.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Rewelacja! To się nazywa flow:) Na wspomnienie tych zjazdów banan rysuje się na mojej twarzy nawet teraz, 4 dni po wyjeździe.
Świetnie to Czesi przygotowali - kładki, grysik tam gdzie pewnie robi się za duże błoto, rampy na ostrych zakrętach, zakaz jazdy pod prąd (sic!). Ciekawe kiedy u nas zaczną się pojawiać podobne szlaki...?
Podjechałem autem z Lądka (około 30 km.) Na miejscu spotkałem Kłosia, Marca, Drogbasa, JPBike'a, Maksa i Zbycha, którzy dotarli tam rowerami z Paczkowa.
Jacek robił jak zwykle obszerną relację zdjęciową, więc na pewno coś tu jeszcze zamieszczę.
I obiecane fotki, copyright by JPBike:
Jarek jedzie, ja jadę a Kłosiu drepcze:-)
Jak tak teraz patrzę na tę fotę, to bym sobie nie pozwolił tam jechać:)
Jest pod górkę ale i tak michy nam się cieszą!
Zdobywcy Rychlebów!
Good bikes!
Kategoria Góry, 20-50
Bieganie w górach
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
00:52 h
Pr.śr.:0.00 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:-1.0
HR max:170 ( 89%)
HR avg:147 ( 77%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
W nocy spadł śnieg. Trochę go jeszcze za mało na biegówki ale do biegania jest w sam raz - nawierzchnia na drogach zrobiła się miękka. Wybrałem się już po zmroku na 2 pętelki przez Janową Górę. Na drugiej pętli znowu zaczęło mocno prószyć a do tego zacinający wiatr ciskał mi ten śnieg w facjatę. Ale i tak było super!
Na wykresie pięknie widzę gdzie był podbieg, he he.
Trasa:
Dystans: ok. 8 km
Czas: 52:22
Przewyższenie: 216 m
Najwyższy punkt: 843 m npm.
Najniższy punkt: 735 m npm.
Start/Meta: 750 m npm.
Hr max: 170
Hr avg: 147
Good bikes!
Kategoria Forrest Gump, Góry
Maraton MTB Międzygórze - debiut na giga u GG
d a n e w y j a z d u
77.85 km
75.00 km teren
05:02 h
Pr.śr.:15.47 km/h
Pr.max:59.60 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Nie poszło chyba tak najgorzej:) ale po kolei.
Do Międzygórza zajechałem z oddalonej o około 20 km Siennej (tzn samochodem 20 km, bo przez góry jest znacznie krócej). Telefon do Kłosia czy już wstał:-) Okazuje się, że razem z Młodzikiem rozgrzewają się na pierwszych kilometrach trasy. Postanawiam wyjechać im na przeciw. Pierwszy pech - Młodzik łapie laczka, mamy nadzieję, że tym samym wyczerpał limit tych awarii na dziś (no nie do końca...). Ja to w ogóle, po moich ostatnich przygodach ze zmianą opon, modlę się, żebym nie musiał dzisiaj zmieniać dętki na trasie. I chyba mało grzeszyłem ostatnio bo moje modły zostały wysłuchane.
W sektorze (trzecim) ustawiam się obok JPbike'a, parę rzędów za nami stoją Kłosiu i Młodzik. Jakżesz inna tu panuje atmosfera niż na mega, o lokalnych maratonach nie wspominając. Nikt się nie pcha, żadnej napinki - wiadomo, że na trasie będzie aż nadto okazji żeby się wykazać. Ja czuję lekkie zdenerwowanie, nie wiem czy nie porywam się czasem z motyką na słońce. Boję się, że padnę gdzieś na 50-tym czy 60-tym kilometrze.
Ruszamy! Spokojnie acz stanowczo:) pod górę. Jadę tylko trochę szybciej niż "swoim tempem". W peletonie też nie ma za wiele ruchów przód-tył. Widać, że sektory adekwatnie przydzielone, he he. Przed sobą widzę Jacka, ale jednak dystans do niego powoli się zwiększa. Pierwszy zjazd, od razu dochodzą mnie Kłosiu i Młodzik, muszę dokręcić i mniej używać hampli. Po chwili asfalt i teraz lecimy już prawie 6 dych w dół. Nagle nawrót o 180 stopni i znowu wspinaczka. Młodzik forsuje mocne tempo, ja się trzymam ale Kłosiu zostaje. Lecz po chwili znowuż jest obok mnie.
I tak już ten maraton będzie wyglądać - ciągłe tasowanie się z Kłosiem, trochę wspólnej jazdy, momenty gdy już wydawało się, że pojedynek jest rozstrzygnięty a tu rywal odradzał się jak Feniks z popiołów. Ogólnie rywalizacja z chłopakami z teamu motywuje mnie do odważniejszej jazdy na zjazdach. Na czerwonym szlaku za schroniskiem z Młodzikiem nie mam co prawda szans ale udaje mi się uciec jakieś 100 metrów Kłosiowi.
Następnie zaczyna się wyniszczający podjazd pod 2 bufet. Szybko kasuję ucieczkę Młodzika (to ostatni raz kiedy widzę go na trasie) i równym tempem kręcę pod górę. Na bufecie mam czas się posilić a i tak, gdy odjeżdżam zostaje jeszcze około minuty przewagi nad Kłosiem.
Zaczyna się zjazd dla ludzi o mocnych szczękach (Rodman, jak tym tam zjechałeś rok temu na sztywnym widelcu?!). Ja mam R7 a i tak ręce mi mdleją. Po 5 km znowu podjazd a potem trawers Śnieżnika niemal po płaskim. Jakoś źle mi się jedzie w poziomie. Po części pewnie dlatego, że wpierw mocuję się z bananem a potem z batonem. Gdy w końcu zaczyna się zjazd (taki z ukośnymi belkami), jadę zbyt asekuracyjnie i wkrótce dochodzą mnie - wpierw Ewelina Ortyl a potem Kłosiu. No to trzeba dokręcić i oszczędzać klocki:)!
Chwila moment i już jesteśmy paręset metrów niżej. Zaczyna się kolejny długi podjazd. Teraz Kłosiu jest na czele, a my z Eweliną próbujemy utrzymać się na kole. W tym składzie przejeżdżamy właściwie całą pętlę giga. Mijamy wiele osób ale coraz częściej muszę stawać na pedałach żeby podgonić. Na szutrowym zjeździe wykręcam V max. Biorę żel bo czuję, że Mr Kryzys nadchodzi wielkimi krokami.
Wreszcie podjazd od Jaskini Niedźwiedziej do połączenia z trasą mega. Wpierw odjeżdża mi wiceliderka klasyfikacji kobiet (przegrała tylko z prezenterką poznańskiej telewizji WTK:-), następnie Mariusz. W tym momencie myślę, że już pozamiatane. Oglądam się i widzę, że na odcinku kilkuset metrów nikogo za mną nie ma - dobre i to.
Po połączeniu z mega wyprzedzam tyły tegoż wyścigu i to oczywiście podnosi moje morale. Nawet mordęgę jazdy po rozmiękczonej "tysiączce" trawersującej stoki narciarskie centrum Czarna Góra da się jakoś znieść. Na wirażu obok wyciągu krzesełkowego wspiera mnie dopingiem ojciec. Oczywiście przyspieszam i kogóż to widzę za zakrętem, jakieś 50 m. przede mną? Kłosia! Za chwilę jestem przy nim, jest chyba lekko zaskoczony:).
W zakręcie, za chwilę dojrzę Kłosia:
Już się cieszę:-)
O yeah!
Od budki zjeżdżamy razem. Pamiętam, że rok temu rzucałem qrwami na podejście wąwozem do zielonego szlaku. Teraz je błogosławię, bo wiem, że podejścia to pięta achillesowa mojego teamowego kolegi:) a jechać się nie da. To tu przepuszczam decydujący atak - z buta. W miejscu gdzie da się wsiąść na rower mam już sporą przewagę a do mety zostało tylko 5 kilometrów i to praktycznie cały czas z górki.
Mimo tego, lecę jak wariat. Na krótkiej technicznej sekcji przeganiam również Eweliną Ortyl. Podjazd przy koniach robię z takim powerem, że prawie mi przed oczami pociemniało, ale za to zdumienie w oczach pań z mini pchających swoje rowerki pod górę było bezcenne, he he.
Ostatnie metry i wpadam na metę z ręką uniesioną w geście zwycięstwa - yes yes yes. Normalnie radochę mam jakbym wygrał ten maraton:)
Na mecie spotykam jeszcze emedowców z mega - Jacka, Zbyszka i Maksa.
*******************************************
Czas: 5:06:16
Open: 57/126
M3: 24/47
Strata do zwycięzcy: 1:19:48 (na ogół na mega traciłem więcej w górach).
Najlepszy z Emedu był dziś bezkonkurencyjny Jacek (wlał mi 7 minut), Kłosiu przyjechał 2 minuty po mnie a Młodzik jakieś 25 minut później ale złapał laczka (drugiego tego dnia) na ostatnich kilometrach, pechowiec...
Wynik cieszy ale ten maraton był pode mnie - długie szutrowe podjazdy, mało sekcji technicznych. Toteż wykorzystałem szansę:)
Aaa,i najważniejsze - przecież to był też maratonowy debiut mojej kochanki. Merida spisała się rewelacyjnie! Inna jakość - hamowania, prowadzenia roweru, toczenia się kół na podjazdach. A do tego 0 defektów. Chyba zasłużyła na jakiś gadżecik:)
Very good bikes!
Kategoria Góry, Maraton
Rekonesans - okolice Międzygórza
d a n e w y j a z d u
10.75 km
6.00 km teren
00:41 h
Pr.śr.:15.73 km/h
Pr.max:44.20 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Wjazd na Przełęcz Puchaczówka a następnie fragmentem trasy bodajże 3 etapu MTB Challenge zielonym szlakiem na Pasiecznik i zjazd aż do Stronia. Powrót asfaltem dla przetarcia łydy.
Nie pada i szosy są suche ale w lesie wygląda to już gorzej - dużo wilgoci i mokre korzenie oraz kamienie. Do tego nad szczytami kłębią się jakieś chmurzyska...
Powodzenia dla wszystkich twardzieli jutro!
Good bikes
Kategoria Góry