josip prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:7224.91 km (w terenie 6280.99 km; 86.94%)
Czas w ruchu:394:57
Średnia prędkość:18.13 km/h
Maksymalna prędkość:71.00 km/h
Suma podjazdów:78293 m
Maks. tętno maksymalne:190 (100 %)
Maks. tętno średnie:172 (90 %)
Suma kalorii:140252 kcal
Liczba aktywności:125
Średnio na aktywność:57.80 km i 3h 11m
Więcej statystyk

Bikemaraton Eska Poznań

d a n e w y j a z d u 67.66 km 57.00 km teren 02:27 h Pr.śr.:27.62 km/h Pr.max:48.30 km/h Temperatura:17.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:wheeler
Niedziela, 5 września 2010 | dodano: 05.09.2010

Maratonowe fatum nie odpuszcza.

Pierwszy międzyczas: 00:53:10 (154)
Drugi międzyczas: 1:35:50 (136)
Na mecie: 2:35:14 (229)

To była szansa na życiowy wynik. Czas z danych wycieczki oraz czas osób z "mojego" pociągu dają wynik na początku 2 setki i top 40 w M2.
Niestety.

Mniej więcej na 45 kilometrze (nawet nie spojrzałem na licznik) złapałem kapcia. Było to na zjeździe w dolinę Cybiny, za jeziorem Góra. Przedtem od kilku kilometrów jechałem w bardzo fajnym pociągu, który praktycznie nie schodził poniżej 32 km/h w terenie. Do tego prym w zmianach wiodła dziewczyna z teamu e-bikerzone i kategorii K1! Wielki szacunek dla niej. Zresztą była to późniejsza zwyciężczyni w swojej kategorii i bodajże 2 w open kobiet.
Mi było głupio i przynajmniej próbowałem też aktywnie zmieniać. Pozostałe 2 wagony z początku się nie kwapiły do współpracy ale po mojej reprymendzie też pociągnęły:-) Do tego dziewczyna po profesorsku pokazywała jak zjeżdzać z prowadzenia i radziła, żebyśmy dawali krótsze zmiany to się mniej zmęczymy. Gdybym wiedział, że to takie młode to bym nie posłuchał, he he.

Zmiana zajęła mi około 8 minut bo o tyle mam gorszy czas oficjalny. Ale w klasyfikacji poleciałem około 100 pozycji. Minęli mnie m.in. jpbike i dunpeal, w tej kolejności.

Po założeniu nowej dętki rzuciłem się w pogoń za tym drugim:-). Nie miałem większych nadziei, że się uda a jednak! Doszedłem Duna przy schodach pod Warszawską. Z początku się nie ujawniałem:). Usiadłem mu na kole, zebrałem siły i znienacka zaatakowałem:) Słychać było jednak, że coś jest nie tak z jego napędem.
Zresztą mój powrót po panie musiał wejść chłopakowi na ambit, bo do końca nie odpuszczał. Finisz rozpocząłem na prawie kilometr przed metą, przełożenie 3/2 i na stojąco 36 km/h. Udało się o 4 s.:)

Dane oficjalne:
2:35:14
229/613 open
69/136 M2
44/181 V Mistrzostwa Poznania Mega Men (bez laczka byłbym 20-ty, he he)
387 PKT

Ogólnie duże słowa uznania dla organizatora za ten 3 sektor, z którego dane mi było startować oraz za organizację startu co pół minuty sektor. Rewelacja!
Staliśmy z Dunem w 2 rzędzie i choć raz, jak usłyszałem "3,2,1.. start!" rzeczywiście ruszyłem. Nie było tłoku ani zawalidróg, tempo od początku bardzo mocne. Schody pod Warszawską pokonane z marszu.

A ten sektor dostałem za tegoroczne zasługi u Golonki. Tymczasem tam się nie łapię na takie wyróżnenie (co za paradoks) a ponieważ w esencji są tylko 3, więc startuję z ostatniego. Jeśli nie pojawię się na miejscu na pół godziny przed startem, to stoję gdzieś na wirażu, skąd pierwsze sektory widać przez lornetkę a obok mnie gaworzą dzieci i pocą się panowie z brzuszkiem, czyli w przysłowiowej czarnej dupie.

Na minus muszę zapisać inne niż przed rokiem (i na mapie!) rozmieszczenie bufetów. W efekcie olałem to co, jak się okazało, było ostatnim wodopojem i końcowe 15 km. przejechałem na postępującym odwodnieniu.

Na mecie rodzina (ojciec) i pełno znajomych - jubilat Rodman, Dunpeal oczywiście, Toadi, Kamil, Hulaj. JPBike, fajnie...:-)

Ogólnie podobał mi się ten maraton mimo, że trasa płaska i dobrze znana.
Good bikes!


Kategoria Maraton, 50-100

Maraton MTB Głuszyca 2010

d a n e w y j a z d u 65.87 km 58.00 km teren 04:40 h Pr.śr.:14.12 km/h Pr.max:52.70 km/h Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:wheeler
Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 | dodano: 02.08.2010

Sprzęt udało się naprawić. W sobotę zawiozłem rower do Kłodzka i tam w serwisie Profi praktycznie na miejscu (rower odebrałem po godzince) właściciel wymienił mi kasetę oraz środkową tarczę z przodu. Do tego musiał dosztukować łańcuch bo okazało się, że za bardzo go skróciliśmy:). Za robociznę w tempie ekspres wziął 25 zeta!! A części też jakieś tańsze - np. kaseta Deore 80 PLN. Naprawdę punkt godny polecenia.

Na sam maraton w niedzielę dotarłem bez problemów ale potem jakoś się grzebałem ze sprawdzeniem numerka, kupnem wody, przebraniem itd. W efekcie przy sektorach byłem na 10 min. przed startem i ustawiłem się prawie na samym końcu kolejki. Na szczęście początek był inny niż w zeszłym roku - długi (9 km) i szeroki podjazd, z początku asfalt potem szuter. Konsekwentnie przebijałem się do przodu, mijając co najmniej kilkudziesięciu kolarzy i kolarek, samemu praktycznie nie będąc wyprzedzanym. I akurat kiedy pomyślałem, żeby może troszkę zwolnić i nie szarżować tak już na starcie, kilka koszulek przed sobą dostrzegłem znajomą sylwetkę. To Dun!:) I to by było na tyle jeśli chodzi o uspakajanie tempa, he he.
Doszedłem go, chwilkę pogadaliśmy, po czym zaczął się zjazd, na którym ten urodzony downhillowiec natychmiast mnie łyknął. Potem widziałem jak na drodze wysypanej tłuczniem wchodzi w zakręt w stylu iście żużlowym przy 50 km/h, starając się ominąć jakąś kraksę. Bogu dzięki udało mu się. W ogóle to był chyba najbardziej niebezpieczny zjazd całego maratonu - niby łatwy, ale przez to bardzo szybki a peleton jeszcze się nie zdążył odpowiednio przerzedzić.
Potem tak się jeszcze z Dunkiem tasowaliśmy, że ja jego na podjazdach a on mnie na zjazdach, ale gdy wjeżdżałem z powrotem do Głuszycy po pierwszej pętli już go za mną nie było...

Cały czas czułem się dobrze - o niebo lepiej niż rok temu. Podjechałem w siodle stromizny pod Sokolec (koło masztu) oraz pod schronisko Orzeł. Niestety, za 4 bufetem (początek pętli z Koziego Sadła) na raczej niegroźnym zjeździe zaliczyłem bardzo nieprzyjemną glebę. Przednie koło złapało uślizg w żlebie poulewowoym i wpadłem w jakieś badyle. Poharatałem sobie twarz i ręce oraz boleśnie stłukłem przyczep dwugłowego w prawej nodze. W sumie nie ból był najgorszy (adrenalina znieczula), tylko uraz psychiczny. Potem trudniej mi się było przełamać na zjazdach. Nawet na asfalcie od Przełęczy Jugowskiej w dół jechałem zachowawczo i sporo osób mnie przegoniło. A potem jeszcze ten mityczny podjazd po płytach, rzeczywiście można się było na plecy obalić, he he.

Najgorszy fragment dla mnie do Wielka Sowa - podjazd i zjazd po kamieniach i korzeniach są za trudne tak dla mnie, jak i dla mojego roweru. Sporą część pokonałem tam z niestety z buta, dużo tracąc szczególnie na zjeździe.
W ogóle gdzieś tak od 55 kilometra, to już mocno tęskniłem za metą:).

Sporo radochy sprawił mi ostatni zjazd przez łąkę. Zaskakujący był brak zaskakującej mety w krzakach, jak w ubiegłym roku. Zamiast tego, nawrót pod górkę i jeszcze 500 m. podjazdu, ku mojemu zaskoczeniu, oczywiście:).

Podsumowując:
1. Bez 2 zdań najtrudniejszy maraton w tym roku.
2. Ze swojego występu jestem zadowolony ale w końcówce kryzys był.
3. Organizacja bez zarzutu - nawet kilometry prawie się zgadzały:)
4. Atmosfera super - dużo dobrej karmy miedzy ludźmi.
5. Pogoda dopisała.
6. Fajnie było.

Wyniki oficjalne:
Czas: 4:44:47
Miejsce open: 154/447 startujących
Miejsce M2: 79/173 startujących


Good bikes!


Kategoria Góry, Maraton, 50-100

MTB Maraton Murowana Goślina czyli...

d a n e w y j a z d u 71.30 km 66.00 km teren 03:05 h Pr.śr.:23.12 km/h Pr.max:46.40 km/h Temperatura:31.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:wheeler
Niedziela, 4 lipca 2010 | dodano: 04.07.2010

edit:

chociaż raz gdzieś siebie znalazłem i nie jest to Sportograf, he he

Mistrzostwa Polski w jeździe po piachu:) Tony piachu i kurzu oblepiającego ciało, ciuchy, rower. Na otwartym terenie słońce też dawało się we znaki.
Ale mimo wszystko jestem zadowolony, czas o około 20 minut lepszy niż rok temu. A przede wszystkim więcej mocy na ostatnich kilometrach - tym razem to raczej do mnie się podczepiali niż na odwrót.

Trochę źle rozegrałem końcówkę. Przez parę kilometrów prowadziłem mały pociąg połykający kolejnych kolarzy z mega lub maruderów z mini, a nawet w miarę trzymający dystans za top 50 giga. Ale niestety po wjechaniu na piaskownicę przed metą, wybrałem najgorzej jak mogłem czyli lewą stronę. Nie dość, że się zakopałem, to jeszcze poczułem się jak bym wszedł do pieca hutniczego.

Przez ten błąd kilka osób uciekło mi lasem po prawej stronie. Na szczęście nie było wśród nich Duna, nad którym utrzymałem bezpieczną, 44-sekundową przewagę, he he.

Dane oficjalne:
czas: 3:07:03
Open: 157 / 389
M2: 61 / 113

Na mecie kwiat poznańskiego MTB - wspomniany już Dun, Rodman, Kłosiu, JPBike, Maks...

I ja, czyli górnik:)


Gratulacje dla wszystkich, ze szczególną dedykacją dla gigowców - ten dystans i te czasy robią WRAŻENIE!

Good bikes!


Kategoria Maraton, 50-100

Międzygórze MTB Maraton 19.06

d a n e w y j a z d u 67.20 km 64.00 km teren 05:08 h Pr.śr.:13.09 km/h Pr.max:67.60 km/h Temperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2100 m Kalorie: kcal Rower:wheeler
Sobota, 19 czerwca 2010 | dodano: 21.06.2010

Na maraton wyruszamy z Dunem już w piątek popołudniu. Przez pracę i korki, z Poznania udaje nam się wyjechać dopiero po 19. Do tego po drodze pogoda iście maratonowa – tzn. leje, że ledwo cokolwiek widać przez przednią szybę. W efekcie, na miejsce dojeżdżamy dopiero o północy. W Siennej miła niespodzianka – czekają na nas gospodarze z ciepłą kolacją (rewelacyjny gulasz) i winem. Sam apartament również jest niespodzianką:) - powiem tylko, że dawno nie spałem w tak dobrze przewietrzonym i rześkim miejscu. Ostatecznie kładziemy się spać o 2 w nocy (jak na sportowców przystało).

Sobota wita nas chłodem (około 12 stopni) ale na szczęście nie pada. I tak się utrzyma przez cały dzień – kilka stopnie cieplej i byłby ideał.
Rano gospodarz Wojtek wywozi nas autem na przełęcz, skąd do Międzygórza jest około 6 km. w dół. Pod warunkiem, że się jedzie najkrótszą drogą. Ja wybieram wariant troszkę dłuższy i bardziej techniczny – co by się przetrzeć i zobaczyć czy trasa pyli. Nie pyli – na starcie meldujemy się już dość konkretnie uwaleni. Wyglądamy jakbyśmy nie wyprali ciuchów po ostatniej imprezie:), brudasy.

Ustawiamy się gdzieś pod koniec sektorów, na wysokości Biura Zawodów. Tym razem czas się nie dłuży. Szybko słyszymy tradycyjne odliczanie sekund do startu przez spikera, po czym „poszły charty w las!” i... jeszcze jakieś 2 minuty aż powoli możemy zacząć kręcić.

Od początku jedzie mi się dobrze, na podjeździe właściwie tylko wyprzedzam i stopniowo przebijam się do środka stawki. Po 3 km wspinaczki następuje ostry zjazd częściowo po asfalcie i od razu v max podchodzi pod 60 km/h. Nawrót na mostku i znowu pniemy się w górę. Cały czas jest ok., noga podaje, profil trasy na ramie (dzięki Dun!) pomaga. Gdzieś po 15 km zaczyna się clue dnia czyli podjazd pod (a właściwie nad) schronisko na Śnieżniku. Sześć kilometrów pod górkę, nachylenie duże lub bardzo duże. Siła wciąż jest ale niestety odzywa się ból w krzyżu. Wymusza to na mnie taktykę częstej jazdy na stojąco i na cięższym przełożeniu (średnia tarcza). Wiem, że mogę za to później zapłacić ale póki co – tylko wyprzedzam. Na przykład Maksa, który akurat na chwilę schodzi z roweru i też wygląda jakby kręgosłup dawał mu się we znaki.

Bardzo mi się podoba końcówka podjazdu gdy jedziemy niebieskim szlakiem ścieżką wśród poszycia górnego oraz sam zjazd do schroniska. Za schroniskiem zakręt w lewo i... pionowo w dół po łące. W miejscu gdzie łąka przechodzi w strumień, wymiękam i schodzę z roweru. Robię miejsce dla tych, co chcą jechać ale jednemu specjaliście z tyłu to i tak nie wystarcza. ”Odsuń się!” „Gdzie mam się k.... odsunąć – do wody?!”. Nie wytrzymuję. Koleś sunie w dół na zablokowanych kołach po czym zalicza efektowne OTB. Nie żeby mnie to zmartwiło:). Kończy się strumień a zaczynają głazy i blisko metrowe progi. Mija mnie dziewczyna, jedzie. Nie ma wyjścia, też wsiadam na bike’a ale spd’ów nie wpinam. Sekcja techniczna z korzeniami a przy niej sam Grzegorz wskazujący drogę i przestrzegający przez zdradzieckimi korzeniami. Po chwili, najgorsze już chyba za nami. Wciąż jest trudno ale można jechać. Miny turystów, którzy widzą jak lecimy po kamerdolcach na łeb na szyję – bezcenne.

Zjazd robi się łatwiejszy a przez to – coraz szybszy. Pruję w dół, trochę żałując tych mozolnie wypracowanych poziomic, które teraz tracę w tempie grawitacyjnym. No i właśnie – ani się człowiek obejrzy, a tu znowu trzeba zrzucić na żółwika i niemal wracać tam skąd przybyłem:). Pniemy się teraz do rozjazdu dróg pod Śnieżnikiem, gdzie ulokowano również drugi bufet. Im wyżej, tym bardzie stromo. Coraz więcej osób schodzi z rowerów. Ja twardo jadę, jednak jakiejś szczególnej różnicy w prędkości nie ma. Jest za to ból w krzyżu... Pokusa, żeby odpuścić jest duża, ale imperatyw „Fight!” jeszcze większy. W końcu widzę bufet i rozjazd mega/giga. Uzupełniam bidon, połykam susz, czyszczę okulary z błota, nos z funfli i lecę drogą raczej kamienistą w dół, na Janową Górę. Po około kilometrze, odbicie w lewo, stromy ale dość krótki podjazd do tzw. tysiączki (droga na poziomicy 1000 m. npm.). Wiem, że będzie płasko ale jeśli ktoś liczył na odpoczynek to... się przeliczył. Jest mokro, błotniście, grząsko, co jakiś czas mega w%&*^iające, często ukryte, doły wyżłobione przez wodę. Przecinam trasy narciarskie, rzut oka w dół i widzę dach naszej kwatery. Krótkie podejście w zagajniku świerkowym, podjazd i jesteśmy przy budce pod Czarną Górą. Na liczniku już ponad 40 km. Międzygórze pod nami – będzie dobrze!

Nie było. Wpierw zirytowało mnie podejście jakimś błotno-kamienistym żlebem. Pchała tam nawet czołówka giga, która akurat nas dogoniła. No cóż – pjur emtebe, trzeba zacisnąć zęby:). Podejście się skończyło i zaczął baaardzo szybki zjazd zielonym szlakiem. Prędkość cały czas sporo powyżej 50 km/g po szutrze. Przez myśl przemknęło mi „żeby tylko nie przebić” na tych ostrych kamyczkach, bo chyba jest szansa na niezły wynik. No i jak bym wykrakał:(. Chwilę po wjechaniu na lekko błotną ścieżkę przez las, czuję, że tylne koło jakoś tak dziwnie pływa.... Nieeee, Tylko nie to! Jednak to.

Patrzę na licznik – prawie 45-ty kilometr. Patrzę na rower – napędu nie widać spod warstwy błota. Decyzja - nie chce mi się babrać, do mety nie może być daleko i musi być z górki. Biegnę pchając rower. Mijają mnie kolejni zawodnicy, często słyszę „Ale pech”, „Współczuję”. Ja sobie też współczuję. Biegnę tak już jakiś czas a mety wciąż nie widać. Pytam się fotografa czy daleko jeszcze. 800 metrów. Dam radę. Jeszcze krótkie podejście (dobrze, nie stracę), trochę biegania po mokrych kamieniach i już słyszę metę. Wbiegam, oglądając się jeszcze czy nikt mnie już nie przegoni. Już nie. Niektórzy kibice nawet klaszczą:).

Makaronik całkiem zjadliwy, stanie w kolejce do Karchera umilone rozmowami z Dunem i nowopoznanym kolegą z Murowanej Gośliny.

Cóż, mimo wszystko jestem zadowolony. Mój czas bez awarii to jakieś 3:40 (taki mieli zawodnicy, z którymi tasowałem się na trasie i obok których jechałem kiedy złapałem panę). Dałem rade biec ostatnie 3 km pchając rower, czyli jakaś rezerwa wytrzymałościowa jeszcze jest.

Organizacja bez zarzutu. Trasa świetna, było wszystko – prędkość, technika, pot i łzy:).

Na koniec czekał nas jeszcze powrót do Siennej. Wpierw 4 km podjazdu (jakieś 300 m. w pionie), myślałem, że Dun mnie zabije, he he. Na szczęście ostatnie 2 kilometry zjazdu asfaltem i malownicze serpentyny wynagrodziły ten wysiłek.

Moje oficjalne wyniki:

Czas: 3:50:25

Miejsce Open: 216 / 416

Miejsce M2: 91 / 126


Good bikes!


Kategoria 50-100, Maraton

Maraton MTB Karpacz 2010

d a n e w y j a z d u 53.39 km 48.00 km teren 03:48 h Pr.śr.:14.05 km/h Pr.max:53.50 km/h Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1680 m Kalorie: kcal Rower:wheeler
Sobota, 1 maja 2010 | dodano: 02.05.2010

Dłuższa relacja po powrocie do Poznania. Niestety nie zabrałem ładowarki do laptopa i zostało mi już niewiele minut na baterii.
Napiszę tylko, że jestem bardzo zadowolony. Z trasy, z roweru, z siebie:)
Mój 6-ty maraton w życiu, 2 w górach i jak dotąd to właśnie ten sprawił mi największą frajdę. Dość powiedzieć, że finisz zacząłem już na Chomontowej:)
A zjazdy nie były tak zabójcze jak się tego spodziewałem. W paru miejscach trzeba było co prawda sprowadzić ale to przecież normalne.

Fotki od Sportografa (a lajsnąłem się:)


Najwyższe skupienia ale na klamkach tylko po jednym paluszku.


Premia górska dla mnie!


Posępny jeździec z mrocznego lasu...


Fast and furious!

Fragment zjazdu z Chomontowej, znaczy już finiszuję. W tle rywalka:)

edit:

Do Karpacza przyjeżdżam z rodzinką już w piątek. Robię objazd mini, zjadam w bardzo fajnym barze Kwadrat konkretne danie makaronowe na kolację i kładę się (bardzo wcześnie jak na mnie) o 23 spać. Jak zwykle jestem rozemocjonowany i budzę się na długo przed budzikiem. Właściwie to z letargu wytrąca mnie telefon Duna, który pyta o 7:30 czy to prawda, że w Karpaczu jest śnieg, bo Rodman widzi:). Muszę być niemiły przez telefon bo rozmowa szybko się kończy, he he.

Na start docieram na krótko przed 10-tą. Udaje mi się jeszcze na migi życzyć powodzenia Rodmanowi, który z nieskrywaną dumą wskazuje na swoje nowe NNy:). Następnie z Dunem i Zbychem przez około pół godziny dywagujemy nad strojem. W końcu zapada decyzja - góra krótko, dół długo (jak się miało później okazać, jesteśmy mistrzami strategii). Ustawiamy się w samym czubie sektora nr 4. Pogaduchy. 20 minut do startu. Wychodzimy z sektora bez rowerów żeby się wylać. 10 minut do startu. Pół batona. Minuta, emocje rosną. 10, 9, 8... start! I stoimy:) Po jakichś dwóch kolejnych minutach ruszamy w końcu na trasę. Po kilometrze widzę ukochanych kibiców, machanie, uśmiech:)
Tak jak się spodziewałem, blisko 5 kilometrów podjazdu weryfikuje. W ramach Grupetto, z którym przejeżdżam pod Wangiem będziemy się już tasować niemal do samej mety. Na zjeździe 53 km/h, skręt w prawo i wreszcie są - korzenie, kamienie, przecież to nie le Tour. I w tym momencie moja pamięć się tnie, to co mam w głowie to raczej teledysk w dynamicznym montażu niż odcinek polskiego serialu. Zjazdy, na których z roweru staram się schodzić w ostateczności. Okrzyki "Lewa!" albo "Jedzie się!" i zaraz potem ich autor wykonuje takie jakby semi OTB:). Moja gleba, która na szczęście ma miejsce w małym wąwozie i kończy się raczej podparciem na barku. Pamiętam strasznie stromy podjazd, chyba nawet to był zniszczony asfalt, gdzieś tak na 14 km. Widzę rewelacyjne zjazdy single-trackiem po wyściółce z igliwia między świerkami albo ten na łeb na szyję po równej i miękkiej łące. Pamiętam jakieś dzieciaki z wycieczki szkolnej fajnie dopingujące na masakrycznym trawersującym zjeździe po kamlotach. Pamiętam strumień, przed którym się zatrzymałem i taki, przed którym nie i w nagrodę skąpałem sobie lewego buta. Wreszcie rozjazd mega/giga, gdzie już byli pierwsi wymiatacze z tej królewskiej kategorii. Kryzys był jeden, na dojeździe do 4-tego bufetu przed Chomontową. W pomarańcze wgryzłem się jakby mnie na pustyni znaleźli, he he. Ale pozbierałem się. Trochę zimnej wody pod kask i do góry!
Chomontowa może zniechęcić bo na początku jest najstromiej, ktoś rzucił hasło, że tak teraz będzie przez 6 km i zrobiło się cicho, posępnie...
Na szczęście, po pierwszych 400 metrach, nachylenie zrobiło się znośne. Złapałem swój rytm i zacząłem piąć się w górę, tak zbocza, jak i stawki. Jechałem swoim ulubionym stylem czyli na zmianę - siedząc i na małym kółku z przodu oraz stojąc i na średniej tarczy. Wydaje mi się, że przez cały podjazd nie wyprzedził mnie nikt z mega (Gigowcami na tym etapie się nie przejmuję bo to cyborgi). Aż tu na jakieś 500 m. przed przełęczą mija mnie jakieś dziewczę w znajomej koszulce AZS Subaru (pamiętam ją z Murowanej 2009). Wielkie uznanie dla laski ale też i motywacja, żeby gonić. I w ten właśnie sposób zacząłem swój sławetny finisz. Od tego momentu, wyprzedzając się wzajemnie, ścigaliśmy się do samej mety. W tym czasie raczej już tylko mijaliśmy innych zawodników. Ostateczny atak postanowiłem przepuścić na ostatnim terenowym zjeździe, już nad domami dolnego Karpacza. Na szutrowym zakręcie w lewo ścinam po wewnętrznej i wychodzę na czoło. Potem lekki podjazd z blatu na stojąco. Oglądami się. Odpuściła. No to pełna wiksa i już jestem na asfalcie, wciąż w dół więc lecę jakieś 45 km/h. Nagle przede mną wyrasta samochód, wyprzedzam go z lewej a tu jacyś ludzie na poboczu machają i krzyczą do mnie, że zakręt w prawo. Nie mogę bo mi to nieszczęsne auto (bodajże to była Toyota) przeszkadza. Muszę się niemal zatrzymać. W tym czasie oczywiście nadjeżdża moja konkurentka z jeszcze jakimś bikerem i na luziku skręcają sobie pod górę w kierunku mety. Fuckin' shit! Resztkami sił gonię za tą dwójką na podjeździe, oddech spazmowo-całogębny. Gościa już chyba nie dojdę ale laska puchnie. Jestem coraz bliżej. Zakręt w lewo i już jesteśmy na koronie stadionu. Charczę jak jakiś otępieniec "Lewa!" i idę po zewnętrznej. Wyprzedzam ale za ostro poszedłem. Ledwo się mieszczę przed taśmami, jakimś cudem nie ma gleby na żużlu. oczywiście sprytne dziewczę to wykorzystało i już stoi na pedałach przede mną. Ja również. Finisz na trawie zapewne jest atrakcyjny dla widzów ale przegrywam o koło i pół sekundy (oficjalnie). Gdybym wygrał byłbym 6-ty w K2, ech... Naprawdę Wielki Szacun dla zawodniczki nr 1061!!!

Tę walkę przegrałem ale i tak jestem bardzo zadowolony. Poprzedni mój maraton w górach był raczej walką o przetrwanie, przekonywaniem siebie, że "Wojtas, k..., dasz radę!", nie w głowie było mi ściganie. Teraz czułem się o niebo lepiej i tylko żal, że nie zacząłem tego finiszu wcześniej, he he.

Myśląc o Złotym Stoku, myśląc....

Dane oficjalne:
czas: 3:52:01
strata do zwycięzcy: 1:22:10
miejsce: 278/695
miejsce w M2: 137/246


Kategoria 50-100, Maraton