Maraton MTB Karpacz 2010
d a n e w y j a z d u
53.39 km
48.00 km teren
03:48 h
Pr.śr.:14.05 km/h
Pr.max:53.50 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1680 m
Kalorie: kcal
Rower:wheeler
Dłuższa relacja po powrocie do Poznania. Niestety nie zabrałem ładowarki do laptopa i zostało mi już niewiele minut na baterii.
Napiszę tylko, że jestem bardzo zadowolony. Z trasy, z roweru, z siebie:)
Mój 6-ty maraton w życiu, 2 w górach i jak dotąd to właśnie ten sprawił mi największą frajdę. Dość powiedzieć, że finisz zacząłem już na Chomontowej:)
A zjazdy nie były tak zabójcze jak się tego spodziewałem. W paru miejscach trzeba było co prawda sprowadzić ale to przecież normalne.
Fotki od Sportografa (a lajsnąłem się:)
Najwyższe skupienia ale na klamkach tylko po jednym paluszku.
Premia górska dla mnie!
Posępny jeździec z mrocznego lasu...
Fast and furious!
Fragment zjazdu z Chomontowej, znaczy już finiszuję. W tle rywalka:)
edit:
Do Karpacza przyjeżdżam z rodzinką już w piątek. Robię objazd mini, zjadam w bardzo fajnym barze Kwadrat konkretne danie makaronowe na kolację i kładę się (bardzo wcześnie jak na mnie) o 23 spać. Jak zwykle jestem rozemocjonowany i budzę się na długo przed budzikiem. Właściwie to z letargu wytrąca mnie telefon Duna, który pyta o 7:30 czy to prawda, że w Karpaczu jest śnieg, bo Rodman widzi:). Muszę być niemiły przez telefon bo rozmowa szybko się kończy, he he.
Na start docieram na krótko przed 10-tą. Udaje mi się jeszcze na migi życzyć powodzenia Rodmanowi, który z nieskrywaną dumą wskazuje na swoje nowe NNy:). Następnie z Dunem i Zbychem przez około pół godziny dywagujemy nad strojem. W końcu zapada decyzja - góra krótko, dół długo (jak się miało później okazać, jesteśmy mistrzami strategii). Ustawiamy się w samym czubie sektora nr 4. Pogaduchy. 20 minut do startu. Wychodzimy z sektora bez rowerów żeby się wylać. 10 minut do startu. Pół batona. Minuta, emocje rosną. 10, 9, 8... start! I stoimy:) Po jakichś dwóch kolejnych minutach ruszamy w końcu na trasę. Po kilometrze widzę ukochanych kibiców, machanie, uśmiech:)
Tak jak się spodziewałem, blisko 5 kilometrów podjazdu weryfikuje. W ramach Grupetto, z którym przejeżdżam pod Wangiem będziemy się już tasować niemal do samej mety. Na zjeździe 53 km/h, skręt w prawo i wreszcie są - korzenie, kamienie, przecież to nie le Tour. I w tym momencie moja pamięć się tnie, to co mam w głowie to raczej teledysk w dynamicznym montażu niż odcinek polskiego serialu. Zjazdy, na których z roweru staram się schodzić w ostateczności. Okrzyki "Lewa!" albo "Jedzie się!" i zaraz potem ich autor wykonuje takie jakby semi OTB:). Moja gleba, która na szczęście ma miejsce w małym wąwozie i kończy się raczej podparciem na barku. Pamiętam strasznie stromy podjazd, chyba nawet to był zniszczony asfalt, gdzieś tak na 14 km. Widzę rewelacyjne zjazdy single-trackiem po wyściółce z igliwia między świerkami albo ten na łeb na szyję po równej i miękkiej łące. Pamiętam jakieś dzieciaki z wycieczki szkolnej fajnie dopingujące na masakrycznym trawersującym zjeździe po kamlotach. Pamiętam strumień, przed którym się zatrzymałem i taki, przed którym nie i w nagrodę skąpałem sobie lewego buta. Wreszcie rozjazd mega/giga, gdzie już byli pierwsi wymiatacze z tej królewskiej kategorii. Kryzys był jeden, na dojeździe do 4-tego bufetu przed Chomontową. W pomarańcze wgryzłem się jakby mnie na pustyni znaleźli, he he. Ale pozbierałem się. Trochę zimnej wody pod kask i do góry!
Chomontowa może zniechęcić bo na początku jest najstromiej, ktoś rzucił hasło, że tak teraz będzie przez 6 km i zrobiło się cicho, posępnie...
Na szczęście, po pierwszych 400 metrach, nachylenie zrobiło się znośne. Złapałem swój rytm i zacząłem piąć się w górę, tak zbocza, jak i stawki. Jechałem swoim ulubionym stylem czyli na zmianę - siedząc i na małym kółku z przodu oraz stojąc i na średniej tarczy. Wydaje mi się, że przez cały podjazd nie wyprzedził mnie nikt z mega (Gigowcami na tym etapie się nie przejmuję bo to cyborgi). Aż tu na jakieś 500 m. przed przełęczą mija mnie jakieś dziewczę w znajomej koszulce AZS Subaru (pamiętam ją z Murowanej 2009). Wielkie uznanie dla laski ale też i motywacja, żeby gonić. I w ten właśnie sposób zacząłem swój sławetny finisz. Od tego momentu, wyprzedzając się wzajemnie, ścigaliśmy się do samej mety. W tym czasie raczej już tylko mijaliśmy innych zawodników. Ostateczny atak postanowiłem przepuścić na ostatnim terenowym zjeździe, już nad domami dolnego Karpacza. Na szutrowym zakręcie w lewo ścinam po wewnętrznej i wychodzę na czoło. Potem lekki podjazd z blatu na stojąco. Oglądami się. Odpuściła. No to pełna wiksa i już jestem na asfalcie, wciąż w dół więc lecę jakieś 45 km/h. Nagle przede mną wyrasta samochód, wyprzedzam go z lewej a tu jacyś ludzie na poboczu machają i krzyczą do mnie, że zakręt w prawo. Nie mogę bo mi to nieszczęsne auto (bodajże to była Toyota) przeszkadza. Muszę się niemal zatrzymać. W tym czasie oczywiście nadjeżdża moja konkurentka z jeszcze jakimś bikerem i na luziku skręcają sobie pod górę w kierunku mety. Fuckin' shit! Resztkami sił gonię za tą dwójką na podjeździe, oddech spazmowo-całogębny. Gościa już chyba nie dojdę ale laska puchnie. Jestem coraz bliżej. Zakręt w lewo i już jesteśmy na koronie stadionu. Charczę jak jakiś otępieniec "Lewa!" i idę po zewnętrznej. Wyprzedzam ale za ostro poszedłem. Ledwo się mieszczę przed taśmami, jakimś cudem nie ma gleby na żużlu. oczywiście sprytne dziewczę to wykorzystało i już stoi na pedałach przede mną. Ja również. Finisz na trawie zapewne jest atrakcyjny dla widzów ale przegrywam o koło i pół sekundy (oficjalnie). Gdybym wygrał byłbym 6-ty w K2, ech... Naprawdę Wielki Szacun dla zawodniczki nr 1061!!!
Tę walkę przegrałem ale i tak jestem bardzo zadowolony. Poprzedni mój maraton w górach był raczej walką o przetrwanie, przekonywaniem siebie, że "Wojtas, k..., dasz radę!", nie w głowie było mi ściganie. Teraz czułem się o niebo lepiej i tylko żal, że nie zacząłem tego finiszu wcześniej, he he.
Myśląc o Złotym Stoku, myśląc....
Dane oficjalne:
czas: 3:52:01
strata do zwycięzcy: 1:22:10
miejsce: 278/695
miejsce w M2: 137/246
Kategoria 50-100, Maraton