josip prowadzi tutaj blog rowerowy

Międzygórze MTB Maraton 19.06

d a n e w y j a z d u 67.20 km 64.00 km teren 05:08 h Pr.śr.:13.09 km/h Pr.max:67.60 km/h Temperatura:14.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2100 m Kalorie: kcal Rower:wheeler
Sobota, 19 czerwca 2010 | dodano: 21.06.2010

Na maraton wyruszamy z Dunem już w piątek popołudniu. Przez pracę i korki, z Poznania udaje nam się wyjechać dopiero po 19. Do tego po drodze pogoda iście maratonowa – tzn. leje, że ledwo cokolwiek widać przez przednią szybę. W efekcie, na miejsce dojeżdżamy dopiero o północy. W Siennej miła niespodzianka – czekają na nas gospodarze z ciepłą kolacją (rewelacyjny gulasz) i winem. Sam apartament również jest niespodzianką:) - powiem tylko, że dawno nie spałem w tak dobrze przewietrzonym i rześkim miejscu. Ostatecznie kładziemy się spać o 2 w nocy (jak na sportowców przystało).

Sobota wita nas chłodem (około 12 stopni) ale na szczęście nie pada. I tak się utrzyma przez cały dzień – kilka stopnie cieplej i byłby ideał.
Rano gospodarz Wojtek wywozi nas autem na przełęcz, skąd do Międzygórza jest około 6 km. w dół. Pod warunkiem, że się jedzie najkrótszą drogą. Ja wybieram wariant troszkę dłuższy i bardziej techniczny – co by się przetrzeć i zobaczyć czy trasa pyli. Nie pyli – na starcie meldujemy się już dość konkretnie uwaleni. Wyglądamy jakbyśmy nie wyprali ciuchów po ostatniej imprezie:), brudasy.

Ustawiamy się gdzieś pod koniec sektorów, na wysokości Biura Zawodów. Tym razem czas się nie dłuży. Szybko słyszymy tradycyjne odliczanie sekund do startu przez spikera, po czym „poszły charty w las!” i... jeszcze jakieś 2 minuty aż powoli możemy zacząć kręcić.

Od początku jedzie mi się dobrze, na podjeździe właściwie tylko wyprzedzam i stopniowo przebijam się do środka stawki. Po 3 km wspinaczki następuje ostry zjazd częściowo po asfalcie i od razu v max podchodzi pod 60 km/h. Nawrót na mostku i znowu pniemy się w górę. Cały czas jest ok., noga podaje, profil trasy na ramie (dzięki Dun!) pomaga. Gdzieś po 15 km zaczyna się clue dnia czyli podjazd pod (a właściwie nad) schronisko na Śnieżniku. Sześć kilometrów pod górkę, nachylenie duże lub bardzo duże. Siła wciąż jest ale niestety odzywa się ból w krzyżu. Wymusza to na mnie taktykę częstej jazdy na stojąco i na cięższym przełożeniu (średnia tarcza). Wiem, że mogę za to później zapłacić ale póki co – tylko wyprzedzam. Na przykład Maksa, który akurat na chwilę schodzi z roweru i też wygląda jakby kręgosłup dawał mu się we znaki.

Bardzo mi się podoba końcówka podjazdu gdy jedziemy niebieskim szlakiem ścieżką wśród poszycia górnego oraz sam zjazd do schroniska. Za schroniskiem zakręt w lewo i... pionowo w dół po łące. W miejscu gdzie łąka przechodzi w strumień, wymiękam i schodzę z roweru. Robię miejsce dla tych, co chcą jechać ale jednemu specjaliście z tyłu to i tak nie wystarcza. ”Odsuń się!” „Gdzie mam się k.... odsunąć – do wody?!”. Nie wytrzymuję. Koleś sunie w dół na zablokowanych kołach po czym zalicza efektowne OTB. Nie żeby mnie to zmartwiło:). Kończy się strumień a zaczynają głazy i blisko metrowe progi. Mija mnie dziewczyna, jedzie. Nie ma wyjścia, też wsiadam na bike’a ale spd’ów nie wpinam. Sekcja techniczna z korzeniami a przy niej sam Grzegorz wskazujący drogę i przestrzegający przez zdradzieckimi korzeniami. Po chwili, najgorsze już chyba za nami. Wciąż jest trudno ale można jechać. Miny turystów, którzy widzą jak lecimy po kamerdolcach na łeb na szyję – bezcenne.

Zjazd robi się łatwiejszy a przez to – coraz szybszy. Pruję w dół, trochę żałując tych mozolnie wypracowanych poziomic, które teraz tracę w tempie grawitacyjnym. No i właśnie – ani się człowiek obejrzy, a tu znowu trzeba zrzucić na żółwika i niemal wracać tam skąd przybyłem:). Pniemy się teraz do rozjazdu dróg pod Śnieżnikiem, gdzie ulokowano również drugi bufet. Im wyżej, tym bardzie stromo. Coraz więcej osób schodzi z rowerów. Ja twardo jadę, jednak jakiejś szczególnej różnicy w prędkości nie ma. Jest za to ból w krzyżu... Pokusa, żeby odpuścić jest duża, ale imperatyw „Fight!” jeszcze większy. W końcu widzę bufet i rozjazd mega/giga. Uzupełniam bidon, połykam susz, czyszczę okulary z błota, nos z funfli i lecę drogą raczej kamienistą w dół, na Janową Górę. Po około kilometrze, odbicie w lewo, stromy ale dość krótki podjazd do tzw. tysiączki (droga na poziomicy 1000 m. npm.). Wiem, że będzie płasko ale jeśli ktoś liczył na odpoczynek to... się przeliczył. Jest mokro, błotniście, grząsko, co jakiś czas mega w%&*^iające, często ukryte, doły wyżłobione przez wodę. Przecinam trasy narciarskie, rzut oka w dół i widzę dach naszej kwatery. Krótkie podejście w zagajniku świerkowym, podjazd i jesteśmy przy budce pod Czarną Górą. Na liczniku już ponad 40 km. Międzygórze pod nami – będzie dobrze!

Nie było. Wpierw zirytowało mnie podejście jakimś błotno-kamienistym żlebem. Pchała tam nawet czołówka giga, która akurat nas dogoniła. No cóż – pjur emtebe, trzeba zacisnąć zęby:). Podejście się skończyło i zaczął baaardzo szybki zjazd zielonym szlakiem. Prędkość cały czas sporo powyżej 50 km/g po szutrze. Przez myśl przemknęło mi „żeby tylko nie przebić” na tych ostrych kamyczkach, bo chyba jest szansa na niezły wynik. No i jak bym wykrakał:(. Chwilę po wjechaniu na lekko błotną ścieżkę przez las, czuję, że tylne koło jakoś tak dziwnie pływa.... Nieeee, Tylko nie to! Jednak to.

Patrzę na licznik – prawie 45-ty kilometr. Patrzę na rower – napędu nie widać spod warstwy błota. Decyzja - nie chce mi się babrać, do mety nie może być daleko i musi być z górki. Biegnę pchając rower. Mijają mnie kolejni zawodnicy, często słyszę „Ale pech”, „Współczuję”. Ja sobie też współczuję. Biegnę tak już jakiś czas a mety wciąż nie widać. Pytam się fotografa czy daleko jeszcze. 800 metrów. Dam radę. Jeszcze krótkie podejście (dobrze, nie stracę), trochę biegania po mokrych kamieniach i już słyszę metę. Wbiegam, oglądając się jeszcze czy nikt mnie już nie przegoni. Już nie. Niektórzy kibice nawet klaszczą:).

Makaronik całkiem zjadliwy, stanie w kolejce do Karchera umilone rozmowami z Dunem i nowopoznanym kolegą z Murowanej Gośliny.

Cóż, mimo wszystko jestem zadowolony. Mój czas bez awarii to jakieś 3:40 (taki mieli zawodnicy, z którymi tasowałem się na trasie i obok których jechałem kiedy złapałem panę). Dałem rade biec ostatnie 3 km pchając rower, czyli jakaś rezerwa wytrzymałościowa jeszcze jest.

Organizacja bez zarzutu. Trasa świetna, było wszystko – prędkość, technika, pot i łzy:).

Na koniec czekał nas jeszcze powrót do Siennej. Wpierw 4 km podjazdu (jakieś 300 m. w pionie), myślałem, że Dun mnie zabije, he he. Na szczęście ostatnie 2 kilometry zjazdu asfaltem i malownicze serpentyny wynagrodziły ten wysiłek.

Moje oficjalne wyniki:

Czas: 3:50:25

Miejsce Open: 216 / 416

Miejsce M2: 91 / 126


Good bikes!


Kategoria 50-100, Maraton


komentarze
Rodman | 15:04 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj jak przystało na Gospodarza terytorium - ładnie pojechałeś ! gratulacje !
DunPeal
| 14:02 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj bylo pieknie, za kilka lat pewnie nawet bole krzyza bede wspominal z rozrzewnieniem ;>
klosiu
| 13:46 poniedziałek, 21 czerwca 2010 | linkuj Wkurzajacy taki laczek niedaleko przed meta, szkoda. Dobrze ze strata nie za duza, ot taka jakbys zmienial detke w blocie :).
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa adros
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]