josip prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2013

Dystans całkowity:870.36 km (w terenie 337.00 km; 38.72%)
Czas w ruchu:36:45
Średnia prędkość:21.10 km/h
Maksymalna prędkość:60.10 km/h
Suma podjazdów:8100 m
Suma kalorii:2597 kcal
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:43.52 km i 2h 17m
Więcej statystyk

Warsztat u Maksa

d a n e w y j a z d u 40.00 km 20.00 km teren 01:45 h Pr.śr.:22.86 km/h Pr.max:38.10 km/h Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lover
Czwartek, 18 lipca 2013 | dodano: 18.07.2013

Dziś udałem się z wizytą do Naszego Naczelnego Mechanika Teamowego czyli Maksa:) Muszę przyznać, że choć sam warsztat mieści się w dość lichym lokum, to jednak kunszt mistrza nie ulega żadnym wątpliwościom.

Wpierw uporaliśmy się z zapowietrzonym tylnym hamulcem. Teraz chodzi jak żyleta.
Następnie regulacja przedniej tarczy, której nie mogłem ustawić tak, żeby nie tarła, podejrzewałem, że jest pogięta. Okazało się, że wystarczyło odkręcić 2 magiczne śrubki:) Co prawda przy mocnym depnięciu i jednoczesnym stanięciu na pedały tarcza wciąż bzyczy ale to już jest pewnie kwestia jej nadmiernego cieniowania albo niedopasowania do klocków Shimano (tarcza to Accent Blade).

Przeczyściliśmy też sztycę, obejmę podsiodłową i samo siodełko, po czym Maks nałożył specjalną pastę przeznaczoną do sztyc karbonowych. Tu niestety efekt był najsłabszy bo wspornik wciąż się obsuwa. Chyba trzeba będzie wywalić obejmę z samozamykaczem i zamontować taką na śrubę.

Tak czy inaczej - jeszcze raz wielkie dzięki, Krzychu!

Nie mogłem się oczywiście powstrzymać, żeby nie przebić się potem z Winograd w kierunku Malty i pośmigać podreperowanym rowerkiem po ścieżkach na Olszaku. Albo to efekt placebo albo rzeczywiście wcześniej tarcze mnie hamowały, bo Merida szła jak torpeda:)


Good bikes!


Kategoria 20-50, MTB

Krótko acz treściwie

d a n e w y j a z d u 40.17 km 0.00 km teren 01:15 h Pr.śr.:32.14 km/h Pr.max:47.20 km/h Temperatura:26.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Kolarzówka
Wtorek, 16 lipca 2013 | dodano: 16.07.2013

Do Robakowa miałem z wiatrem i średnia wyszła >33 km/h pomimo wyjazdu ścieżką rowerową do Ronda Starołęka. Zagiąłem się, żeby po nawrotce i pod wmordewind nie spadła poniżej 32 km/h. Udało się ale uda piekły:)


Good bikes!


Kategoria 20-50, Szosa

Nad Kierskie z problemami

d a n e w y j a z d u 47.00 km 35.00 km teren 02:01 h Pr.śr.:23.31 km/h Pr.max:39.10 km/h Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lover
Poniedziałek, 15 lipca 2013 | dodano: 15.07.2013

Oj nie chciała dzisiaj ta moja kobyła się z domu ruszyć. Lista usterek jakie mi serwowała jest długa:

1. Odebrałem ją dziś od mechanika, który uzupełnił płyn hamulcowy. Jak dojechałem do domu, zauważyłem laczka z tyłu.

2. I tak miałem zmienić oponę z NN na RK, więc spoko looz, co mi szkodzi dętkę przy okazji wymienić.

3. Wymieniłem, wyszykowałem się - ruszam! Tył nie hamuje, znowu wyciekło! Jak? Kiedy? Nie mam pojęcia:( Ale to przecież nie góry, chwila zastanowienia i dochodzę do wniosku, że przedni hamulec mi wystarczy.

4. Coś z przodu trze jak staję na pedały. Pierwsza diagnoza - czujnik od licznika. Bliższe badanie wykazuje jednak, że to tarcza, musiała się wygiąć na Bike Adventure. Spoko, zniosę i to

5. Szaleje pulsak, szalej licznik - czasem jadę np. 8 km/h przy tętnie 220. Dobra, w końcu nie o cyferki tu chodzi, tylko żeby sobie pośmigać w terenie. Bateria do wymiany.

6. Sztyca się regularnie obsuwa - zapewne wyrobiła się już obejma samozamykacza. Cóż, zatrzymam się raz na jakiś czas i podniosę.

7. Dziwnie mi się blok w prawym bucie okręca, raz ledwo się wypiąłem i cudem uniknąłem gleby na rozwalony łokieć. A to już nieładnie sobie ze mną kobyła pogrywa.

8. Przeskakuje mi łańcuch na 4-tej koronce od góry z tyłu. Dopiero na Cytadeli na nią zrzuciłem, więc wytrzymam i to.


Podsumowując - nic nie było w stanie mnie dzisiaj powstrzymać od zrobienie mocnej pętli MTB wokół Strzeszyńskiego, na skarpach nad Kierskim i jeszcze z dokrętką XC na Cytadeli. Tak był mój głód terenu po 8 dniach postu:)


Good bikes!


Kategoria 20-50, MTB

Do Puszczykówka na obiad

d a n e w y j a z d u 46.00 km 10.00 km teren 02:20 h Pr.śr.:19.71 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Merida
Niedziela, 14 lipca 2013 | dodano: 14.07.2013

Wycieczka z tatą. Ponieważ w ścigaczu tak nieumiejętnie wymieniałem klocki, że aż mi płyn wyciekł, to wziąłem starą miejską Meridę i dzielnie dawała radę.
Nie obyło się bez przygód bo ojciec złapał laczka w trekkingu a ja miałem tylko dętkę '26. Na szczęście miał chociaż łatki instant a pani z pobliskiego domu poratowała nas miską z wodą bo ni cholery nie mogłem zlokalizować dziury na słuch. Udało się załatać i pojechaliśmy dalej.

A w domu po powrocie obejrzeliśmy końcówkę wspinaczki na Mont Ventoux. To co robił Froome było niesamowite, po prostu leciał a nie jechał. Ciekawe ile miał na budziku kiedy się oderwał od Contadora, pewnie >30 km/h przy nachyleniu około 10%! Przypominało mi to wyczyny Pantaniego czy Armstronga, no i nasuwało oczywiste pytania.. Niestety, kolarstwo zostało tak umoczone, że jak teraz ktoś wygrywa w wielkim stylu, to od razu rodzą się wątpliwości typu "co on bierze".


Good bikes!


Kategoria 20-50, MTB wycieczka, ride for fun

Szoska

d a n e w y j a z d u 48.72 km 0.00 km teren 01:35 h Pr.śr.:30.77 km/h Pr.max:42.10 km/h Temperatura:23.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Kolarzówka
Sobota, 13 lipca 2013 | dodano: 13.07.2013

Pierwszy trening od 6 dni. Z ręką lepiej ale na ściganie MTB to się ona jeszcze nie nadaje. Forma ogólna też chyba trochę siadła ale myślę, że to raczej przez kurację antybiotykową (na zakażenie) a nie przez kilka dni przerwy.

Trasa to pętelka przez Świerczewo, Luboń, Wiry, Łęczycę, Puszczykówko, Rogalinek, Wiórek, Babki, Głuszynę i Minikowo.


Good bikes!


Kategoria 20-50, Szosa

Praca

d a n e w y j a z d u 18.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Merida
Piątek, 12 lipca 2013 | dodano: 13.07.2013

Jedyny kontakt z rowerem w tygodniu. Całe szczęście, że mam na tyle blisko i na tyle łatwą trasę, że da się jechać trzymając kierownicę tylko lewą ręką:)
Szczególnie we wtorek i w środę było to potrzebne...


Kategoria Commuter

Bike Adventure IV etap

d a n e w y j a z d u 51.50 km 42.00 km teren 03:50 h Pr.śr.:13.43 km/h Pr.max:45.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1500 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Niedziela, 7 lipca 2013 | dodano: 11.07.2013

Długo biłem się z myślami czy w ogóle startować. W nocy nie mogłem znaleźć pozycji, żeby nic mnie nie bolało, zasnąłem tylko dzięki Panadolowi, rano obudziłem się z poczuciem odwodnienia.
Ponieważ nie umiem podejmować ostatecznych decyzji, postanowiłem jechać na start i „zobaczyć jak będzie” a przecież wiedziałem, że będzie źle.
Zjazd do Piechowic bardzo powoli i ostrożnie, na szczęście asfalt jest tam gładki jak stół.

Dojazd do startu jest znowu pod górkę. Czuję, że dziś będzie walka o przetrwanie – nie dość, że ręka boli na każdej nierówności, to jeszcze jestem jakiś słaby (zapewne efekt antybiotyku). Po starcie nawet nie próbuję trzymać koła Kłosia czy Rodmana, odchodzi mi też Waza a niedługo potem przegania Marek, który widać, że ma dziś dla odmiany dobry dzień. Dopóki jest pod górkę, to i tak się jeszcze jakoś trzymam gdzieś pewnie w okolicach połowy stawki (kierownicę trzymam właściwie tylko lewą ręką a prawa stabilizuje). Natomiast dramat zaczyna się na zjeździe. Każdy kamień, każda nierówność to uderzenie bólu. Jadę na zaciśniętym hamulcu, nie szybciej niż 25-30 km/h, starając się trzymać skraju żeby nie powodować zagrożenia na trasie. Kolejni zawodnicy śmigają z dużą prędkością obok mnie, zarówno z Pro, jak i z Fun.

Na szczęście zjazd się skończył zanim zostałem ostatni i mogłem tym razem nadrobić kilka pozycji kręcąc pod górę. Jak na złość, mniej więcej od 7 do 20 km trasa wcale nie jest szutrowa ani łatwa. Dużo upierdliwych singli po trawie, korzeniach, kamieniach, sporo błota i trochę technicznych zjazdów. Przeżywam męczarnie, nawet nie chcę patrzeć na licznik bo każde 100 m. strasznie się dłuży, nie wyobrażam sobie jak mam dać radę przejechać ponad 50 km. Z najwyższym trudem opieram się pokusie zjechania na Fun… Potem, przy punkcie sanitarnym oraz na każdym bufecie, pytam o ketonal albo coś przeciwbólowego. Nie mają:(.

Jakoś dokulałem się do drugiego bufetu na 20-tym kilometrze, a zanim zaczęły się upragnione szutry. Jeden zjazd jest tak gładki, że mknie się lepiej niż po nie jednym asfalcie, to jak miód na moje rany. Potem jednak znowu trzęsie na kamieniach a ja mam łzy w oczach i miotam k…ami w lesie. No ale do mety co raz bliżej, tym bardziej, że dystans wyszedł jednak 46, a nie zapowiadane 51 km. Na metę wjeżdżam cały obolały ale szczęśliwy, że dałem radę i że to już koniec.
Ten etap to była próba charakteru i determinacji. Ktoś spyta czy miało w ogóle sens startować… dla mnie miało.

Kończę etap na 99-tym miejscu (czyli jednak top 100) z czasem 3:27:50 a cały wyścig na 64-tym. Udaje mi się też utrzymać drugą pozycję w teamie, choć Markowi zabrakło raptem 8 minut (brawo!).
Szacuję, że przez kontuzję i wyjątkowo długą zmianę dętki straciłem w sumie około 70-80 minut, co przekłada się na +/- 20 lokat w ostatecznej generalce. No ale nie ma co gdybać… Kłosiu i tak był raczej poza zasięgiem.

Jeśli chodzi o podsumowanie całej etapówki i porównanie jej do Sudety Challenge 2012, to na pewno Bike Adventure było łatwiejsze kondycyjnie i logistycznie. Średnio spędzaliśmy nawet 2 godziny mniej dziennie na trasie, wszystko trwało o 2 dni krócej, wieczorami nie musieliśmy się martwić o miejsce do spania i mogliśmy się skupić na piciu piwka, graniu w szachy czy oglądaniu Wimbledonu:). Czyli Challenge, jak sama nazwa wskazuje, byłe o wiele większym wyzwaniem. Natomiast na BA mieliśmy zdecydowanie gorszą pogodę (lało) przez pierwsze 2 dni i to znacząco podniosło poziom trudności. W moim przypadku doszedł też poważny upadek i wynikająca z tego walka by w ogóle ukończyć wyścig. Co ciekawe, Sudety wygrywają też organizacyjnie mimo o wiele bardziej skomplikowanej logistyki. Tak czy inaczej, podobało mi się w Piechowicach:) i na pewno polecam start w BA. Szczególnie jeśli ktoś myśli o pierwszej etapówce i nie chce się od razu rzucać na głęboką wodę. A jeśli i tak będzie za ciężko, to zawsze można zjechać na FUN (sorry, Maks, musiałem… he he).


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB

Bike Adventure III etap

d a n e w y j a z d u 69.30 km 55.00 km teren 04:02 h Pr.śr.:17.18 km/h Pr.max:56.10 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2100 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Sobota, 6 lipca 2013 | dodano: 10.07.2013

Ten dzień od samego początku był pechowy..

Po pierwsze grzebaliśmy się strasznie ze śniadaniem i przygotowaniem do wyjazdu. Po drugie, wyciągając rower po 10 z szopy, odkryłem laczka w przednim kole. Po trzecie, jak zdjąłem oponę i się jej przyjrzałem, to stwierdziłem, że dalsza jazd na czymś takim jest proszeniem się o kolejne laczki. Zatem pożyczyłem oponę od Wazy, który wziął cały rower w zapasie:). Po przekładce w końcu ruszamy w dół, jest jakieś 20 min. do startu. Na asfaltowym, równym zjeździe wszyscy dokręcają, prędkości po 60 km/h. Nagle słyszę za sobą potworny trzask, jestem pewien, że ktoś wyglebił. Okazuje się, że to strzeliła Marka opona, na szczęście udało mu się opanować rower. Podczas naprawy odkrywam, że nie zabrałem bidonów, nosz k...a! Od czego ma się jednak kolegów – Wojtek pożycza mi bidon (ma jeszcze bukłak) a Kłosiu przelewa mi do niego tajną miksturę jednego ze swoich 2 bidonów. Dzięki chłopaki! Zostaję z Markiem i wspólnie szybko zmieniamy dętkę. Kończymy na 5 min. przed startem. Rura ogień i zjeżdżamy do Piechowic. Tam mała zagwozdka – gdzie jest start? Okazuje się, że trzeba przejechać jeszcze jakieś 2 km pod górkę. Cisnę więc tempem niemal wyścigowym. Po drodze widzę strzałki maratonu i zaczynam wątpić czy wskazują one drogę do startu czy może już pierwsze kilometry trasy. Już niemal byłem pewien, że zaraz dojdzie mnie Kaiser, gdy w końcu zobaczyłem kolorowy peletonik, jeszcze nie w ruchu na szczęście..

Do startu pozostała minuta a ja jestem wyjątkowo dobrze rozgrzany i rozbudzony (stres zrobił swoje). Ruszamy z Kłosiem z końca stawki więc z początku wyprzedzamy innych zawodników jak tyczki. Raz jeden, raz drugi z nas podkręca tempo. Dochodzimy DMK, Rodmana i ciągle nam mało:). W pewnym momencie jednak, gdy jesteśmy pewnie około 40-tego miejsca open na chwilę mnie przytyka i zostaję, Mariusz zaś leci dalej jak czołg. Cóż, w tym roku jest za mocny.. Mnie z kolei dogania Rodman i razem jedziemy dalej. Pierwszy, długi ale dość łagodny, podjazd kończy się po mniej więcej 10 km, po nim następuje szybki szutrowy zjazd i znowu odbicie w górę. Trasa jest łatwa i szybka. Rodman jedzie parędziesiąt metrów z przodu na podjazdach ale doganiam go na zjazdach. Na jednym z takich zjazdów – starej kamienistej drodze z dwoma śladami po bokach tak na szerokość kół samochodu – wyprzedzam Rodmana i doganiam kolejnego zawodnika przede mną. Chcę przejechać na prawy tor. Nagle słyszę: „Uwagaaa!!!”. Ktoś mnie wyprzedzał ale nie ostrzegł, zupełnie go nie widziałem ani nie słyszałem. Spinamy się przy prędkości 40 km/h na moment kierownicami i gleba. Gość w krzaki a ja na kamienie, ał..:( Wstaję od razu, ręka zakrwawiona ale chyba cała, mogę ją zginać w łokciu. Mam też stłuczone kolano i konkretnie przetarte do mięcha biodro. Ale chodzić mogę. Rodman zostaje ze mną i zabezpiecza miejsce zdarzenia. Współwinny wypadku wychodzi z niego bez szwanku, pyta się czy jestem cały (no jestem) i jedzie dalej. Muszę jakoś zatamować krew. Jedyne co mi przychodzi do głowy to skarpeta (a miałem przecież chustę pod kaskiem!), przemywam ją w strumieniu i bandażuję nią rękę. Na wierzch Rodman zawiązuje mi jeszcze folię, w której miałem dętkę, żeby się trzymało. I mogę jechać dalej. Póki co adrenalina działa i nie czuję jeszcze wielkiego bólu.

Tu jeszcze rączka cała © Josip


Zjeżdżam teraz nieco wolniej, tak akurat w tempie poobijanego 2 dni wcześniej Przema. Po paru kilometrach, na asfaltowym podjeździe dochodzimy Marka, który wyprzedził nas gdy się zbierałem po upadku. Zjazd koło wodospadu o wdzięcznej nazwie Czeszka i Słowaczka a za nim wreszcie punkt sanitarny. Zatrzymuję się, żeby mi porządnie przemyli, odkazili oraz zabandażowali rany. Mówią, że rana na ręce jest ich zdaniem do szycia i żebym się zgłosił do punktu medycznego na mecie. Trochę to wszystko trwa ale po mniej więcej 10 min ruszam dalej.

Znalazłem się w takim miejscu stawki, że właściwie tylko wyprzedzam, szczególnie na podjazdach. Szybki popas na bufecie i zaczyna się Golgota czyli około 1,5 km podjazdu, który już od początku chwyta za gardło swoimi 20% i nie puszcza do końca. Do tego pełna lampa prosto na kask i najmniejszego nawet wietrzyku. Po drodze tłumaczę komuś co to „sztajfa” po naszymu:). Znowu przekonuję się, że 28x34 to za twarde przełożenie na góry. Chwilami jadę zakosami a w pewnym momencie nawet schodzę, bo czuję, że zakwaszam mięśnie tym mozolnym przepychaniem korby.

Tu już nie ale wigoru wciąż nie brakuje © Josip


Wreszcie wjeżdżam na szczyt. Teraz zaczyna się jazda po dość płaskich Izerach, drogami szutrowymi i asfaltowymi, gdzie jest dosyć niebezpiecznie bo na dużej prędkości mijamy tłumy rowerzystów rekreacyjnych (fajnie, że ludzie zaczęli masowo jeździć!). Na którymś łagodnym podjeździe ponownie przeganiam Marka a przy trzecim bufecie dochodzę Rodmana. Oczywiście Przemo chwyta koło i lecimy dalej razem. Nie za długo jednak… Na stromym zjeździe po kamieniach dobijam przednie koło:( Fuck – co za dzień! Zabieram się za zmianę ale powietrze uszło nie tylko z koła lecz również ze mnie. Nie mogę znaleźć Pedrosów, czyli pewnie też zostawiłem prze wymianie opony (później się okaże, że jednak miałem je w kieszonce), pompka nie działa, zapasowa dętka jest dziurawa. No to się nie dzieje.. W dodatku, moje pokrwawione kończyny przyciągają dosłownie roje komarów i much, zaraz oszaleję! Jakoś udaje mi się pożyczyć wszystko czego potrzebowałem od przejeżdżających kolarzy i w końcu, po chyba blisko 20 min., wsiadam znowu na rower.

Chwilę później jest mega stromy i kamienisty wjazd na Wysoki Kamień. Już nie mam motywacji i kawałek wprowadzam. Na górze dopompowuję jeszcze koło, żeby znowu nie dobić na zjeździe i puszczam się w dół do mety. Nawet fajny ten zjazd, serpentynki mają tzw. flow ale mi już naprawdę jest ciężko czerpać radość z jazdy. Mijam Zakręt Śmierci (tu, o dziwo, nic mi się nie stało) i przez straszne błoto (a już myślałem, ze chociaż tym razem ja i rower będziemy w miarę czyści po etapie) przedzieram się ostatnie kilometry do mety. Jeszcze tylko przejście przez tunel (mam dość wrażeń na ten dzień żeby ryzykować jazdę) i wjazd na metę wśród owacji kolegów.

Zmarnowany człowiek na mecie © Josip


Na punkcie medycznym jeszcze raz przemywają i opatrują mi ranę i zalecają jazdę do szpitala, żeby lekarz ocenił czy rana do szycia i dał anatoksynę.

Do zaleceń się zastosowałem i dzięki uprzejmości Marka wieczorem zawitałem na Izbie Przyjęć szpitala w Jeleniej Górze. Lekarz ocenił, że rana do szycia, owszem, ale na szycie już za późno bo się odczyn zdążył zrobić. Zatem dostałem tylko zastrzyk przeciwtężcowy i antybiotyk na zakażenia. W tym momencie ręka zaczęła już mocno siupać więc dokupiłem jeszcze Panadol i browary na znieczulenie:). Dzięki temu, udało się jakoś przespać noc.

Podsumowując – najłatwiejszy technicznie etap całego Adventure, takie pode mnie, a dodatkowo noga znowu podawała aż miło. Niestety, zaliczyłem bodaj najmocniejszego dzwona w karierze i tak naprawdę ściganie na tej etapówce się dla mnie skończyło. Jeszcze nie miałem pojęcia jak bardzo boląca ręka będzie mi przeszkadzać następnego dnia. Oczywiście swoje też zrobił laczek w wyjątkowo pechowych okolicznościach..

Dla porządku, wyniki:

Czas: 4:02:55
Open: 96/141
M3: 34/56


Co nas nie zabije, to nas wzmocni!


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton, MTB

Bike Adventure II etap

d a n e w y j a z d u 70.50 km 60.00 km teren 05:02 h Pr.śr.:14.01 km/h Pr.max:60.10 km/h Temperatura:21.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2400 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Piątek, 5 lipca 2013 | dodano: 09.07.2013

Niby to dopiero drugi dzień ale oblicza jeźdźców przed starem malowały się wyjątkowo posępnie:).

Twarzowcy przed startem 2 etapu © Josip


BTW – ogłaszam konkurs na największego twarzowca tego zdjęcia. Mój typ: Rodman (pierwszy z lewej w stroju Emed).

Start honorowy spod dworca PKP a start lotny na leśnej drodze ku Cichej Dolinie. Na dzień dobry łańcuch nie chce mi zaskoczyć na odpowiedniej koronce z tyłu i od razu tracę z mozołem wystaną pozycję w czubie.

W ogóle z początku jedzie mi się ciężko, na stromych ścieżkach przekonuję się, że korba 2-rzędowa 40/28 jest za twarda na góry. Wymusza to jazdę siłową, utrudnioną dodatkowo przez śliskie podłoże (korzenie, trawa). Kilka razy muszę zejść i podbiec. Pierwszy zjazd jest taki, że by się go sam Golonko nie powstydził – wąwóz pełen mokrych liści, usiany uskokami 0,5 metra. Raczej sprowadzam niż zjeżdżam.

Wigor odzyskuję na pierwszym podjeździe na 2 mosty – długim, szutrowym, o nachyleniu nie większym niż 10%, na takich czuję się najlepiej. Udaje mi się przegonić kilka osób, mnie z kolei dogania jeden gość z czuba dystansu FUN i utrzymuję jego tempo. Po wjechaniu na przełęcz następuje bardzo szybki zjazd asfaltem w dół, potem sekcja techniczna z błotkiem i clue dnia czyli podjazd Drogą Chomontową. Tu znowu nadrabiam sporo pozycji, przesuwając się gdzieś w okolice top 50 open.

Skupiony na manetkach © Josip


Zjazd zielonym do Borowic nawet w miarę mi wychodzi (jedna niegroźna glebka), wydaje mi się, że jadę szybko ale i tak parę osób mnie przegania (ok, jeden miał fulla). Dalej trochę kluczymy jakimiś chęchami w okolicach Karpacza. Drugi bufet, tym razem zatrzymuję się skosztować pycha ciasteczek z ziarnem. I wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że nagle zaczęło lać. Nie padać tylko właśnie lać. W mgnieniu oka drogi zamieniły się w rwące potoki. Ledwo co widzę przez zachlapane okulary ale nie chcę ich zdejmować pamiętając o zaropiałych oczach po jeździe bez oksów dzień wcześniej. Jadę więc dosyć zachowawczo i znowu tracę kilka pozycji.

Na szczęście ulewa była tyleż intensywna, co krótkotrwała. Na 50-tym kilometrze pytam się kogoś z obstawy trasy ile do mety - 13 km. Ok, no to zaczynam finisz!:) Naprawdę genialnie mi się jechało tę dość długą końcówkę. Aż sam byłem zdziwiony zapasem sił. Po drodze mijam w locie znowu tych umęczonych do granic możliwości miniowców ale również kilka osób z Pro, każdego przy na tyle dużej różnicy prędkości, że nie łapią koła.

Meta podobnie jak start jest w lesie, na zjeździe. Tym razem od razu podchodzę do wozu technicznego z pytaniem o miejsce. 55 open, czyli gorzej niż wczoraj ale też i defektów i gleb było znacznie mniej tego dnia po drodze.

No dobra, myję się wstępnie w strumieniu:) i wracam od razu pod górę na kwaterę, nie zahaczając nawet o miasteczko zawodów. Na górze jest już Kłosiu, który ponoć gonił mnie przez cały wyścig (na tyle skutecznie, że wlał mi aż 17 min) i… Maks, który zdezerterował na FUN. W sumie, nic na siłę:)

Czas: 4:33:12
Open: 55/142
M3: 22/53
Strata do zwycięzcy (Andrzej Kaiser): 1:15:06


Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton

Bike Adventure I etap

d a n e w y j a z d u 60.40 km 50.00 km teren 03:51 h Pr.śr.:15.69 km/h Pr.max:47.60 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2100 m Kalorie: kcal Rower:Lover
Czwartek, 4 lipca 2013 | dodano: 08.07.2013

Mój pierwszy wypad w góry w tym roku i od razu etapówka. Po zeszłorocznym Challenge'u już wiem z czym to się je, więc się nie boję:). Dojazd na super kwaterę w Michałowicach z Markiem i Mariuszem w środę wieczorem. Po drodze spotykamy Rodmana, który jedzie dostawczakiem wypakowanym oponami i w ogóle sprzętem wszelakim. Na miejscu są już Maks i Zibi, a w czwartek rano dołączają jeszcze z3waza i Wojtek z Kalisza. Czyli w sumie całkiem mocna ekipa rowerowo-chmielowa:).

Przed startem jedziemy jeszcze z Kłosiem na rozgrzeweczkę i obadanie pierwszych terenowych fragmentów trasy. Hmmm... może i nie zapomniałem zupełnie jak się jeździ w górach ale mistrzem techniki to ja nie jestem.

Start późno bo o 12. Na początek 2,5 km asfaltowego podjazdu pod naszą kwaterę. Od początku narzucam ostre tempo, starając się nie tracić z oczu Rodmana, który wypruł jak torpeda do przodu, oraz zbudować przewagę nad Kłosiem przez zjazdami. Nic z tego, Mariusz trzyma koło a na koniec nawet lekko poprawia i w teren wjeżdża jakieś 50 m. przede mną. I staje się dla mnie jasne, że w tym roku z nim nie wygram.

Na domiar złego zaliczam jeszcze glebę w śliskiej ale w sumie dość banalnej koleinie. Chwilę później mijam Rodmana, któremu spadł łańcuch. A jeszcze parę kilometrów później zaczyna... lać:(. Pada i nie chce przestać, poziom trudności dość łatwej w sumie trasy podnosi się co najmniej o kilka stopni. Jest ślisko, napęd uwalony błotem, trzeba zdjąć okulary bo nic nie widać ale wtedy błoto leci do oczu, grząska nawierzchnia wciąga i utrudnia jazdę nawet z górki. Wszędzie jest mnóstwo kałuż o niewiadomej głębokości i właściwości podłoża.

No ślisko było..:) © Josip


W sumie niewiele zapamiętałem z tego etapu. Wiem, że przez większość dystansu tasowałem się z zawodnikiem ze Strefy Sportu, innym z teamu Mercedes i dziewczyną z Votum Team Wrocław, która na mecie okazała się być najlepszą z kobiet.

Pamiętam oczywiście feralny mostek, na którym Zibi wybił łokieć (koniec sezonu:-() a Rodman się konkretnie poobijał. Ja przejechałem przez niego na dość dużej prędkości ale na szczęście nie pokusiło mnie, żeby tam hamować. Chwilę później przegoniłem obolałego Rodmana i, zachowując wciąż sporo sił, pognałem do mety. Na ostatnich kilometrach zdublowałem jeszcze sporo zawodników z Fun, których było mi autentycznie żal, widząc jak się męczą pchając rower pod łagodną górkę.

Na ulokowaną w lesie metę wjechałem brudny jak górnik po szychcie i przemoczony od stóp do głów. Zjechałem potem do miasteczka zawodów, gdzie strasznie zmarzłem czekając w siąpiącym deszczu w kolejce do myjki. Spotkałem Kłosia, który zajął rewelacyjne 29-te miejsce open i 13 w kategorii.

Na mecie -brudny ale, jak widać, szczęśliwy © Josip


Ja swój wynik mogłem sprawdzić dopiero wieczorem ale też byłem pozytywnie zaskoczony. Myślę, że pozycja w top 50 to zasługa nie tylko mojej jazdy ale też wyjątkowo dużej liczby defektów i upadków.

czas: 3:23:13
Open: 45/155
M3: 20/58


A wieczorem na kwaterze jeszcze druga dyscyplina - szachy:)

Good bikes!


Kategoria 50-100, Góry, Maraton