Maraton MTB Michałki 2011
d a n e w y j a z d u
103.74 km
101.00 km teren
04:36 h
Pr.śr.:22.55 km/h
Pr.max:47.80 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lover
Potworny maraton:) Ujechałem się bardziej niż na giga w Międzygórzu.
Popełniłem całą masę błędów taktycznych i technicznych, tak że pomimo pierwszego w życiu szerokiego podium, nie jestem do końca zadowolony z tego startu.
Czas oficjalny: 4:39:52
Open: 17/35
M3: 6/13
Strata do zwycięzcy (Sebastian Swat): 38:20
Strata do zwycięzcy M3 (Daniel Pertek): 18:22
**********************************************
Pobudka o 6:20. Pierwsza rzecz jaką widzę po wyciągnięciu śpiochów z oka to... flak w przednim kole ścigacza, FUCK! Dzień wcześniej zmieniałem opony na Race Kingi i przyciąłem przy tej okazji 2 dętki. Dlatego musiałem założyć jakąś połataną zapasówkę i tak to się skończyło:( Na szczęście Kłosiu znalazł coś jeszcze u siebie i poratował kolegę). Ruszamy zatem parę minut po 7 richtung Wieleń. Na miejscu duże zaskoczenie - rejestracja i odebranie numerka zupełnie bez kolejki! Super, to mi daje czas na zmianę dętki, a wiadomo, że w przypadku moich obręczy nie jest to takie trywialne. Zresztą czuję się trochę jak saper - margines błędu zerowy bo więcej dętek już nie mamy. Udaje się, uff...
Potem zmagam się jeszcze trochę z założeniem koszulki i gdy zaczynam już rzucać mięsem odkrywam, że spiąłem sobie przód z tyłem agrafką od numeru:) (stres). W sektorze ustawiamy się na jakieś 15 min. przed startem, oczywiście jesteśmy daleko. Obok pełno znajomych twarzy - Młodzik, Bloom, JPBike, Marc, JacGol, Zbyszek, Maks, Dave...
Punkt 11 start! Napieram ostro do przodu. Tym razem nie mam problemu z wejściem od razu na wysokie obroty. Pomaga podwójna kawa z Orlenu i PowerBar przeżuty chwilę wcześniej. Cisnę równo 45 km/h po asfalcie i przesuwam się w górę stawki. Ktoś macha do mnie ręką na poboczu - to Rodman! Przy tym pędzie ledwo go rozpoznałem, he he.
Przy zjeździe w teren, mam już w miarę przyzwoitą pozycję. Przez jakiś czas jadę za Młodzikiem ale potem na piaszczystym podjeździe jakiś gość zajeżdża mi niespodziewanie drogę i zaliczam pierwszą z 5 dziś niegroźnych gleb. Szybko się zbieram i cisnę dalej. Do rozjazdu mega/giga jedzie mi się bardzo dobrze, prowadzę mały pociąg, w którym jadą Kłosiu i Wojtek Jurasz na przełajówce. Wkrótce doganiamy Dave'a, późniejszego zwycięzcę w klasyfikacji medyków na mega. Grupka jest całkiem mocna, niestety niemal wszystkie wagoniki jadą dziś krótszą pętlę a w składzie dalekobieżnym zostajemy tylko Kłosiu i ja.
Zaczyna się taka jakby sekcja XC po całkiem stromych wyniesieniach morenowych. Ostry podjazd. Ambitnie próbuję wjechać w siodle ale glebię parę metrów przed szczytem. Z tyłu słyszę tylko śmiech Kłosia, ale dobrze, że tam był bo bym nie zauważył, że zgubiłem żel.
Jedziemy razem około 20 km, trasa cały czas bardzo urozmaicona, interwałowa, pełna niespodziewanych skrętów z wygodnego szutru w jakieś piachy i wyboje ("k... ale wymyślają":). Na punkcie pomiaru czasu jesteśmy 15 i 16 open, przed nami jest ktoś blisko bo słyszymy piknięcie.
Bufet. Nie wiedzieć po co zwalniam i łapię butelkę z wodą (mam 2 bidony a w każdym z nich jeszcze picie). Próbuję się napić ale znowu rowerem telepie, do tego trasa odbija w lewo po piachu. Wywalam butelkę (mam nadzieję, że to jeszcze strefa zrzutu) ale Kłosiu zdążył odskoczyć. Jadę 32 km/h ale nie doganiam go, wręcz przeciwnie - dystans się powiększa. Widzę, że dochodzi zawodnika (a właściwie zawodniczkę, bo to Magda Hałajczak) przed nami. Nie mam siły gonić i jadę własnym tempem.
No to pięknie się zapowiada - 50 kilometrów samotnego rzeźbienia w g..., no chyba, że mnie ktoś dojdzie. Ku swojemu zdziwieniu, doganiam jednak Magdę. Mówi, że nie ma dzisiaj dnia (miło mi, he he) i pyta czy jakieś kobiety widziałem. Ostatnią chyba ze 30 kilometrów temu. Siada mi na kole i nie puszcza:) Na jakimś strasznie wyboistym zjeździe pot wpada mi do oka i piecze tak niemiłosiernie, że muszę się zatrzymać bo nie widzę gdzie jadę (mści się brak chusty). Znowu zostaję sam. Za chwilę kolejna gleba w jakichś koleinach. Teraz to już jest naprawdę źle - "ten maraton jest poj...ny", "trasa wybitnie nie dla mnie", "k...., ostatni raz przyjechałem na te zasr...e Michałki" itd, itp.:-):-).
Odżywam kiedy znów doganiam liderkę klasyfikacji kobiet - "gdzieś ty się podziewał?":-) "a, widoczki se podziwiałem:)". Częstuję piciem z mojego bidonu i lecimy razem. Do 3, ostatniego bufetu. Tam się muszę zatrzymać bo a) czuję ssanie w żołądku, b) dundle mi lecą, c) mam żel ale nie oderwałem wcześniej folii z tubki:), d) w bidonach susza. Czuję, że Magdę i tak dogonię. Niespodziewanie, gdy uzupełniam bidon, z tyłu wyłania się Jacek i przemyka obok bufetu łapiąc tylko wodę w locie. Kończę mój popas i rzucam się za nim. Jak na złość akurat jest długi podjazd po bruku a JP to urodzony góral. Wjeżdżamy w las a po chwili zaczyna się szybki zjazd singlem. Osobą bezpośrednio przede mną nie jest już Jacek tylko Hałajczakowa, która robi efektowne OTB na moich oczach. Pomagam się dziewczynie pozbierać (dociekliwych uprzedzam - resuscytacja nie była konieczna) i pytam czy wszystko ok? Twierdzi, że tak. Jeszcze się upewniam i jadę dalej, bo akurat dogonił nas jeszcze jakiś biker.
Mocno ciśnie, chyba chce mnie zgubić. Jestem już naprawdę ujechany ale nie daję się. Tak nas pochłania to ciśnięcie, że przeoczamy strzałkę i gubimy trasę. Nadłożyliśmy pewnie około kilometra ale tracimy też cenne minuty na dyskusje i rozglądanie się dookoła. Później na mecie, okazało się, że w tym czasie wyprzedziła nas Hałajczak i Młodzik (który z kolei pogubił trasę wcześniej).
W końcu odnajdujemy oznakowanie i kręcimy dalej. Jedyna bodaj kałuża (a raczej bagienko) na trasie jest na tyle głęboka i szeroka, że trzeba centralnie przez nią przejść w bród. Ach to chłodzenie stóp:-) Na jakieś 15 kilometrów przed metą łączymy się z trasą mini i wreszcie trasa robi się łatwiejsza (twardo, prosto, płasko). Blat, równe tempo (około 27 km/h) i stopniowo odjeżdżam koledze. Na tyle daleko, że nawet przeoczenie zjazdu w prawo na łączkę za wiaduktem kolejowym nie kosztuje mnie utraty pozycji. Na właściwy tor przywołują mnie gwizdki panów policjantów:-)
7 kilometrów do mety. No, dojadę, mimo, że jest pod wiatr. Jeszcze to cholerne kartoflisko i już jestem na stadionie, dopingowany na ostatnim okrążeniu przez kolegów. Zaraz za metą dopada do mnie paparazzi (red. Kurek) wypytując o biografię i życie zawodowe. No tak, cena sławy i sukcesów:-)
Okazuje się, że jestem 6 w M3 i stanę na szerokim podium oraz dostanę dyplom. O yeah! Do Kłosia straciłem 12 minut (brawo!), Do Jacka 3,5, do Młodzika nieco pond 2.
Nie będę ściemniał, że mogłem to pojechać o wiele szybciej. Ten maraton jest dla mnie zbyt interwałowy i zbyt piaszczysty. Ale mogłem na pewno mniej czasu stracić na postojach, gubieniu trasy czy bezsensownych glebach, które dodatkowo wytrącają z rytmu. 4:30 na pewno było realne. Zadecydowały szczegóły.
Cały Emed pojechał REWELACYJNIE! (bardzo dobre wynika Maksa i Zbyszka w M4) Drużynówkę wygraliśmy w cuglach, szkoda tylko, że nikt nie prowadził takiej klasyfikacji...
P.S. Względem mojego wyniku z 2009 poprawiłem się o godzinę i 40 minut...:-)
Zdjęcie dyplomatyczne:) Copyright JPBike
Good bikes!
Kategoria Hardcore, >100, Maraton
komentarze
też miałem myśli że w Międzygórzu było łatwiej...
Gratki za szerokie pudło :)
nieźle musiałeś gonić, bo wszyscy o 10-tej wystartowali...;)
wyrabiaj kontakty - może się kiedyś przydać na wyścigach do promocji Teamu ;-P
gratulacje szerokiego pudła !
Widzę że taki świetny opis dodałeś do kategorii Hardcore - uwielbiam to :)
Czasem tak jest, rozkojarzenie wkurwiającym terenem i nic nie wychodzi, a Michałki są bardzo wkurwiające ;).