MTB Powerade Maraton - Karpacz
d a n e w y j a z d u
56.37 km
51.00 km teren
04:12 h
Pr.śr.:13.42 km/h
Pr.max:52.00 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1800 m
Kalorie: kcal
Rower:wheeler
Technicznie najtrudniejszy maraton jaki w życiu jechałem. Kondycyjnie przegrywa tylko z Głuszycą.
To tak tytułem wstępu:) Poniżej relacja:
Pierwsze przebudzenie około 6 rano. Rzut oka za okno - ciężkie ołowiane chmury spowijają karkonoskie szczyty i coś siąpi. Niedobrze:( Na szczęście koło 8 deszcz ustaje i zaczyna się nawet przejaśniać.
Ale oczywiście teren jest mokry. Już dzień wcześniej przekonałem się, że Race King 2.0 to nie jest najlepsze rozwiązanie na góry, nawet z tyłu. Panująca aura przeważa szalę - postanawiam zjechać na stadion i kupić oponę.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Wybór padł na NN 2.2, czyli taką samą jak z przodu. Z nową oponą wracam do ośrodka i przekładam. Czasu mało, nie mogę zdjąć opony. Z pomocą Zbyszka (dzięki!) udaje się jednak z tym w końcu uwinąć, nabić do 2,5 barów, przykleić dętkę do sztycy (mając nadzieję, że się nie przyda) i zdążyć na stadion przed zamknięciem sektorów.
Ponieważ w tym roku startowałem tylko na nizinach (Murowana, Dolsk) mam wypracowany II sektor, dodatkowo staję w czubie. Po starcie mam okazję się przekonać jak bardzo na ten sektor nie zasługuję:) Mimo że jadę mocno, nawet bardzo mocno, i tak co raz więcej osób mnie wyprzeda. Nie powiem, wchodzi mi to na ambicję, uczepiam się koła Piotra Schondelmeyera z Torqua i tak uczepiony wjeżdżam pod Wanga. Tętno wysokie ale chyba nie przegiąłem, średnia - 17 km/h!
Krótki zjazd asfaltem i po chwili wjeżdżamy w teren. Zaczynają się techniczne zjazdy po śliskich kamieniach i korzeniach i znowu zaczynam tracić dystans. Jakoś nie mogę się przełamać. Jadę zachowawczo a i tak zaliczam glebę, co tym bardziej zniechęca mnie do puszczania klamek. Do tego dochodzi mały defekt - łańcuch zakleszcza się między małą tarczą a supportem, tracę kolejne minuty. Doganiają mnie (i wyprzedają) m. in. Grzegorz i Ryszard z Rybczyńskich, Tomek z Emedu, Jacgol. Muszę się spiąć i za wszelką cenę nie tracić ich z oczu! Jest to trudne, widzę, że Jacek jest dzisiaj w formie a do tego świetnie zjeżdża (czego nie można powiedzieć o mnie). Pod nosem złorzeczę na golnokowe trasy, tak jakby org był winien temu, że w Karkonoszach jest tyle kamerdolców i korzeni:). Nie żebym się tłumaczył ale... przeskakują mi lekkie przełożenia na kasecie, gubię bidon...
Około 20 km. zaczynam się rozkręcać, widzę, że na podjazdach wyraźnie zyskuję i co raz sprawniej zjeżdżam. Motywuje mnie do tego również wspomniany już wcześniej Ryszard, krzycząc, że "źle zjeżdżam bo się boję i za dużo hamuję". Ja się boje?:). Na pierwszym bufecie biorę powerade'a do koszyka i kawałek dalej popijam nim żel. Jest lepiej. Do tego pojawia się akurat długi ale nie bardzo stromy podjazd, tak na środkową tarczę i 3 lub 4 z tyłu, czyli to, co josipy lubią najbardziej. W tym miejscu po raz ostatni widzę na trasie Jacka i wspomnianych mastersów z sOlivera. Byłoby super gdyby nie mżawka.
Doganiam kolejnych zawodników, do połączenia z giga chyba nikt mnie nie wyprzedza. Potem, staram się ustępować gigowcom (to pewnie ludzie jadący na około 20-te miejsce open) i naśladować ich technikę na zjazdach, z różnym skutkiem:).
Kawałek przed 3 bufetem na początku Chomontowej doganiam Tomka z Emedu, pozycja team lidera odzyskana:). Na bufecie kończę żel, garść suszu do łapy i ruszam w górę. Niestety, teraz to już regularnie pada. A może stety, jestem mokry więc cisnę mocno, żeby nie zmarznąć. Po drodze zbieram kolejne skalpy megowców. Mnie wyprzeda bodajże 1 osoba z giga. Na szczycie przełęczy trochę nawet żałuję, że to już koniec:) Tak dobrze mi szło a teraz wyziębiający zjazd asfaltem i potem słynne "telewizory" na zielonym szlaku. Telewizory to takie wielkie głazy i półmetrowe uskoki na trasie. Jadący obok zawodnik stwierdza, że "lepiej 5 minut później niż 5 miesięcy na wysięgniku" a ja wychodzę z podobnego założenia. Dlatego w kilku miejscach sprowadzam (ale i tak zjechałem więcej niż rok temu). Mam również okazję się przekonać, że można tam zjechać całość - do tego szybko i w jednym kawałku. Jestem pełen podziwu dla gigowców, którzy nam to udowadniają.
Końcówkę jedzie mi się dobrze. Mam sporo sił, doganiam kolejnych ludzi. Jeszcze odcinek, który znam z sobotniego objazdu - techniczny podjazd po korzeniach, zjazd (tzn. sprowadzanie) agrafkami i łączka. Na mokrej trawie rower tańczy przy najlżejszym pociągnięciu za klamki a wiem, że nie mogę się rozpędzić bo na dole jest próg. Jadę jak żużlowiec - lewym bokiem, prawym aż w końcu zaliczam glebę i ślizgam się z 10 metrów w dól. Na szczęście jest mięciutko, he he.
To już ostatnia przygoda na maratonie. Jeszcze 0,5 km asfaltem i wjeżdżam na metę. Tylko 3 minuty po mnie na mecie meldują się wspomniani wcześniej mastersi (respect!), 10 min. po mnie Tomek i Jacek z teamu.
Miejsce
179/452 open
64/168 M3
czas: 4:16:29
Czas zwycięzcy open i M3 (Mariusz Kowal) - 2:39:31. Wtf? Dolał prawie 12 min. drugiemu na mecie!!
Czy jestem zadowolony? Tak nie do końca. Z jednej strony było dobrze wytrzymałościowo, nie zamulałem. Na mecie poprawiłem się o 30 pozycji względem międzyczasu. Z drugiej strony, ten początek jakiś taki bez iskry był. Do tego doszły drobne problemy techniczne. Myślę, że gdybym przyjechał do Karpacza tak ze 2 dni wcześniej i porządnie poćwiczył zjazdy (nabrał pewności przede wszystkim), to zejście do okolic 4 godz. było realne. A to i tak z ledwością starczyłoby na top 150 open....
Atakuję po zewnętrznej.
Tutaj wyglądam jak bym się trochę bał, he he.
Good bikes!
Kategoria Góry, Maraton, 50-100
komentarze
jak tam Recon, dawał radę ?
Gratulacje wyniku dla mnie nieosiągalny jak na razie ;)